EUROPA

FRAGMENTY WSPOMNIEŃ

Bogusławy Jeżowskiej-Trzebiatowskiej

MÓJ LWÓW

spotkajmy-sie-we-wroclawiu
spotkajmy-sie-we-wroclawiu-3

Urodziłam się w Stanisławowie, mieście należącym do Małopolski Wschodniej, odległym ok. 100 km od Lwowa. Pozostał mi w pamięci piękny duży dom w wielkim baśnio-wym ogrodzie, gdzie były aleja róż i aleja grabowa. W tym domu-dwo-rze było dużo służby: kucharka i ku-charz na zmianę, pomoc kuchenna, lokaj, niańka, a później gdy dzieci podrosły, bona i co było wówczas w modzie – nauczycielka francuskie-go, mademoiselle Schoatell, z którą chodziłyśmy na spacery, a ona wdra-żała nas w konwersację francuską. Ten wielk i dwór istniał dzięk i pomo-cy bogatej rodziny, właścicieli ziem-skich osiadłych na Ukrainie i Bu-kowinie oraz z niedalekich okolic Stanisławowa. Razem z nami miesz-kały dwie babcie, ciotka i dziadek, ojciec mego ojca. Z czasem dwór ten powoli topniał, szczególnie szybko po wybuchu I wojny światowej.Miałam dwie starsze siostry – Jankę i Hanię. Moja matka, Stefania Wartanowicz (polska Ormianka), wyszła za mąż mając 17 lat za ojca, Seweryna Jeżowskiego, który był doktorem prawa i zastępcą dyrekto-ra w Towarzystwie Ubezpieczeń na Życie „Flor ianka”.W 1913 roku, gdy miałam 5 lat, ro-dzice przenieśli się do Lwowa, gdzie zajęliśmy wielkie siedmiopokojowe mieszkanie. Piękne i spokojne mia-sto, przynajmniej w oczach dziec-ka. Wakacje spędzałam jak co roku z mamą i siostrami w Antonówce, wsi na Besarabii, którą dzierżawił mój wuj. I nagle w sierpniu wiado-mość: ojciec zostaje zmobilizowany do armii austriackiej jako kapitan, a my znajdujemy się przecież w Ro-sji. Mama płacze całymi dniami i modli się. Wreszcie w listopadzie decyduje się na wyjazd do Wied-nia. Tam spędzamy smutne Boże Narodzenie. Po rocznym pobycie w Wiedniu wróciliśmy do naszego ukochanego miasta. Wojna jednak się nie skończyła. Lwów był wolny, ale ojciec stale był na froncie. Mama zaprowadziła mnie do szkoły sióstr nazaretanek. W roku 1917 urodził się mój brat Krzysztof. Był to rok wielkiego gło-du. Lwów był oblężony przez Rosjan. Jadano mięso padłych na ulicach koni, a chleb pieczono z trocinami. Mama, która nagromadziła wcze-śniej beczki z kapustą i ziemniaki, mogła wspomagać wszystkich do-okoła. Głód jednak dawał się we zna-ki, a to odbijało się przede wszyst-kim na zdrowiu dzieci, a zwłaszcza mego małego braciszka. Wyrastałam w okresie odradzają-cych się ruchów patriotycznych. Od dzieci w szkole zbierano pożyczki na obronę Lwowa. Armia austriacka wycofując się pozostawiła broń Ukra-ińcom. W mieście nie było polskiego wojska ani żadnej organizacji woj-skowej. Zaczynają się walki uliczne. Twierdzą był każdy dom. Ruch oporu był niesłychany, bohaterski. O Lwów biły się dzieci – Orlęta Lwowskie. Zaczęła się też epidemia hiszpanki. Chorował ojciec, siostry i malutki braciszek. Miałam 40 stopni gorącz-ki. Ciężki głód trwał do połowy 1919. roku, ale Lwów stał się miastem pol-skim. Wielka radość i euforia. Spo-kój trwał niedługo. Rok 1920 i znów Lwów się broni, tym razem przed wojskami bolszewickimi. Ewakuowa-no ludność. Ojciec, wówczas dyrektor banku, został z rodziną ewakuowany do Krakowa. Tam przeżyliśmy kilka miesięcy. Wczesną jesienią jeszcze podczas wojny bolszewickiej wróci-liśmy do naszego miasta. W Gimnazjum im. Królowej Jadwigi uczyli znakomici nauczyciele i do nas uczniów zaczynały docierać wieści o nowych odkryciach, które wstrząsa-ły nawet dziećmi. Wśród największych uczonych jest Polka, Maria Curie-Skło-dowska, odkrywczyni promieniotwór-czości, która staje się dla mnie przykła-dem wielkiej pasji naukowej. W czasie podróży do Polski Maria Skłodowska odwiedziła Lwów. Miała wykład w Ra-tuszu i spotkanie z młodzieżą. To było fascynujące. Piękno nauki pozwalającej na coraz lepsze zrozumienie otacza-jącego nas świata zaczęło zwyciężać w moim umyśle z zamiłowaniami humanistycznymi, zamiłowaniem do języka i literatury polskiej. Do matury uczyłam się fizyki z podręcznika uni-wersyteckiego. Przerobiłam trzy tomy Witkowskiego. W domu organizowa-łam korepetycje z matematyki i fizyki dla biednych koleżanek, których czę-stokroć nie było stać na zakup podręcz-ników. Praca społeczna, praca na rzecz innych, do której zamiłowanie wyrobił we mnie gimnazjalny katecheta ksiądz Konieczny, zaczynała być dla mnie co-raz ważniejsza. stanęłam przed dylematem: czemu po-święcić się dalej – ukochanej humani-styce czy świeżo rozbudzonej miłości do chemii i fizyki. A może, o czym marzył ojciec, wybrać studia medyczne.

MOJA POLITECHNIKA

W czasie wakacji przestudiowałam podręcznik chemii fizjologicznej prof. Parnasa. Poznałam ogromne znaczenie chemii w działaniu całego organizmu. To w znacznym stopniu zdecydowało o wyborze kierunku studiów. Tylko gdzie: na Uniwersyte-cie czy Politechnice? Wybrałam Po-litechnikę Lwowską, tu chemia miała znakomitą opinię i wysoki poziom. Po egzaminie z bijącym sercem poszłam zobaczyć wyniki – moje nazwisko było pierwsze, zdałam celująco. Wiel-kie było zmartwienie rodziców, bo mój wybór uznali za szalony. Na stu studentów na Wydziale Chemicznym było dziesięć dziewcząt. Był to rok akademicki 1926/1927.Byłam studentką, wszystko mnie pasjonowało – wykłady z chemii nie-organicznej prof. Wiktora Jakóba, z matematyki doc. Maksymowicza i z fizyki prof. Reczyń-skiego. Drugi rok stu-diów, kiedy była analiza ilościowa, był dla mnie mniej ciekawy, ale che-mia organiczna i potem fizyczna dawały mi pełną satysfakcję. Jako specja-lizację wybrałam barw-niki organiczne u prof. Wa cława L e śn ia ń sk ie -go, wybitnego uczonego o światowej sławie. Pro-fesor był zachwycony rezultatami mojej pracy, zachęcał m nie do niej jak mógł, ale czułam, że to nie to. W tym samym bu-dynku mieściła się Kate-dra Chemii Nieorganicz-nej, której kierownikiem był prof. Jakób. To wła-śnie on zaczął otwierać przede mną horyzonty pracy badawczej. Zo-baczyłam całkiem inną chemię. Zobaczyłam, że w rękach chemika jest możliwość tworzenia nowego świata materii, barwy, kryształów… Rozwijająca się nauka o atomach i elektronach stała się moją pasją. Gdy byłam na trzecim roku, prof. Jakób zaproponował mi stanowisko zastępcy młodszego asy-stenta z pensją 120 zł miesięcznie. To był okres wielkiego kryzysu, a bank mojego ojca, którego był dyrektorem, zbankrutował i został zlikwidowany. W domu było nas 9 osób. Później, bo od paździer nika 1930 pracowałam już jako młodszy asystent nowoczesną na owe czasy – chemię nieorganiczną, opar tą już na nowych poglądach, które w nauce wyrastały z dnia na dzień. Dyplom doktorski z odznaczeniem wręczono mi w ma-ju 1935 roku. Był to pierwszy dokto-rat nadany kobiecie na Politechnice Lwowskiej. Opisano to w gazetach, a Aula Politechniki była wypełnio-na obserwatorami. Byłam ubrana w czarną wizytową suknię.W 1938 roku mój mąż po powro-cie ze stypendium w Sztokholmie został mianowany profesorem nad-zwyczajnym i kierownikiem Kate-dry Chemii Nieorganicznej Uniwer-sytetu Jana Kazimierza.

Spotkajmy się we Wrocławiu • Let’s meet in Wrocław4Przykre było rozstanie z labora-torium technologii barwników, ale praca pod kierunkiem prof. Jakóba sprawiała mi ogromną satysfakcję. Wzięłam się za związki komplek-sowe molibdenu, a mój artykuł na ten temat ukazał się w „Roczni-kach Chemii” wiosną 1931 r. Jesz-cze wcześniej brałam udział jako studentka w Zjeździe Chemików Polskich podczas I Targów Poznań-skich. Była to moja pierwsza konfe-rencja naukowa. W lipcu 1931 roku zachorowałam na tyfus z wieloma powikłaniami i komplikacjami. Byłam na granicy śmierci. We wrześniu miałam zda-wać dyplom. Chorowałam ponad pół roku.Prof. Jakób sprowadził do Lwowa pierwszy gram renu, metalu wykry-tego w 1925 roku przez Niemców Waltera i Idę Noddacków. W ba-daniach mechanizmu redukcji nad-renianu potasowego tak na drodze chemicznej, jak i elektrochemicznej wykryłam, że pierwszym stopniem utlenienia, jaki pojawia się w roz-tworach kwaśnych jest ren 5-warto-ściowy w postaci kompleksu chlor-kowego. Kompleks ten wydzieliłam i określiłam jego budowę w fazie stałej. Praca o nim została ogłoszo-na w 1932 w języku niemieckim. Zaraz ukazała się też następna o re-dukcji renu 7 do renu 4. Niedługo potem Noddackowie ogłosili w tym samym czasopiśmie obszerną pu-blikację poświęconą chemii renu. Zaatakowali moje wyniki, że nie są prawdziwe, że ren 5-wartościo-wy nie istnieje i jak wykazują ich doświadczenia, nie może nigdy wy-stępować. Przeczytałam, płakałam i pracowałam od rana do późnego wieczora. Przeprowadziłam ponow-ne badania, które potwierdziły wy-niki poprzednich.

MAŁŻEŃSTWO i DOKTORAT

Rok 1932. Po blisko dwuletnim pobycie za granicą powrócił do Lwo-wa mój przyszły mąż Włodzimierz Trzebiatowski. Studiował na Poli-technice Lwowskiej, ale specjaliza-cję z fizyki i chemii ciała stałego od-bywał w Niemczech i w Szwajcarii jako stypendysta Funduszu Kultury Narodowej. Tworzył we Lwowie, na Uniwersytecie Zakład Fizykoche-mii Ciała Stałego i przygotowywał habilitację. Wielką radością była dla mnie nasza przyjaźń, długie dysku-sje, spotkanie się dwojga młodych, zapalonych badaczy, oddanych bez reszty nauce. Osobowość mojego męża miała duży wpływ na mnie i w 1935 roku pobraliśmy się. Ślub odbył się w katedrze ormiańskiej. Budowanie naszego gniazda spadło na mnie. Praca z chemii renu stała się podstawą mojej pracy doktorskiej. Złożyłam egzamin doktorski z no-tą celującą. Obejmował chemię fi-zyczną bardzo zaawansowaną oraz nowoczesną na owe czasy – chemię nieorganiczną, opar tą już na nowych poglądach, które w nauce wyrastały z dnia na dzień. Dyplom doktorski z odznaczeniem wręczono mi w ma-ju 1935 roku. Był to pierwszy dokto-rat nadany kobiecie na Politechnice Lwowskiej. Opisano to w gazetach, a Aula Politechniki była wypełnio-na obserwatorami. Byłam ubrana w czarną wizytową suknię.W 1938 roku mój mąż po powro-cie ze stypendium w Sztokholmie został mianowany profesorem nad-zwyczajnym i kierownikiem Kate-dry Chemii Nieorganicznej Uniwer-sytetu Jana Kazimierza

 

SUKCES W RZYMIE

W 1939 roku w Rzymie odbył się Kongres Chemii Czystej i Stosowa-nej. Miałam tam referat o 5-warto-ściowym renie. Językiem kongresu był niemiecki. Na środku ogromnej sali zobaczyłam Noddacków i byłam przekonana, że będą mnie atakować. Istotnie po moim wykładzie pod-niósł się Noddack, ale powiedział, że gratuluje młodej koleżance z Polski, bo on i jego małżonka pomylili się i teraz to prostują. Powiedział też, że pokazałam prawdziwy mechanizm reakcji redukcji i wprowadziłam do chemii nowy stopień utlenienia renu. Radość moja była pełna, szczegól-nie, że potwierdzenie moich badań pochodziło od odkrywców renu. Zaprzyjaźniliśmy się ja i mój mąż z Noddackami. Mieli przyjechać do nas do Lwowa w 1940 roku. Nikt nie przypuszczał, że będzie wojna… Spotkaliśmy się po wojnie. W 1956 roku byłam w Lipsku na konferencji poświęconej pierwiast-kom rzadkim. Miałam tam referat o dimerach renu 4 i ich niezwykłych właściwościach magnetycznych. Na sali pełnej uczestników konferencji zobaczyłam starszą siwowłosą kobie-tę i tęgiego, siwego pana, którzy się do mnie uśmiechali. Nie poznałam ich, ale usłyszałam radosny okrzyk: „Fraulein Jeżowska!”Pisywaliśmy do siebie listy. Wal-ter chorował, nie pracował i w kilka lat później zmarł.

WOJNA

Wa k a cje 1939 rok u sp ę d z a l iśmy u mojej ciotki Franciszki Winnickiej (z domu Wartanowicz) w majątku Za-zulińce koło Zaleszczyk. Przez radio dochodziły wieści o pogarszającej się sytuacji i o konieczności powrotu mężczyzn w wieku poborowym do swoich miejsc zamieszkania. Mój mąż natychmiast pojechał do Lwowa. Ja jeszcze nie wierzyłam w wojnę, ale doszły echa mobilizacji. Zdecydowa-liśmy natychmiastowy powrót. Stary ford, którym dysponował dwór, był zepsuty. Nie bacząc więc na nic, br ycz-ką, polnymi drogami i wpław przez rzekę Seret dotarliśmy 28 sierpnia do Zaleszczyk. Po wielu godzinach ocze-kiwania na pociąg i po zdobyciu stoją-cych miejsc dotarliśmy do Lwowa. Na ulicach tłumy ludzi, a na murach afisze mobilizacyjne. Nie spodziewaliśmy się klęski. Czuliśmy podniecenie, nawet swego rodzaju entuzjazm, mieliśmy wiarę, że zwyciężymy. Nadleciały sa-moloty i posypały się bomby, ale lu-dzie jeszcze nie uciekali do schronów. To miało przyjść później. Zamieszka-liśmy w pięknej willi przy ul. Dwer-nickiego, w której mieliśmy przeżyć kilka wojennych lat. Oblężony Lwów bronił się dzielnie przez trzy tygodnie. Front był nieda-leko naszego domu, nosiłam jedzenie polskim żołnierzom. Mówiono, że ar-mia radziecka spieszy na pomoc armii polskiej. Wszyscy byliśmy optymi-stami, to było łatwiejsze. 22 września poczuliśmy, że walka zbliża się do końca, bo strzały armatnie umilkły. Nagle na cytadeli lwowskiej biała cho-rągiew. Lwów się poddał, ale komu? Wkraczać będą bolszewicy. Profe-sorowiepostanowili nocować w bu-dynkach uniwersyteckich, by w ten sposób uchronić je przed wojskiem frontowym. Poszłam razem z mężem. Spaliśmy w holu budynku przy Dłu-gosza 5 na marmurowej podłodze, na kocach przyniesionych z domu. Na-słuchiwałam odgłosów wojny. Nad ra-nem wielki ruch i krzyk. Oficerowie polscy zdzierają epolety w obawie, że zaaresztują ich Sowieci. Ten widok po-został we mnie na całe życie, jako jed-no z najbardziej koszmarnych wspo-mnień z wojny.Prawda okazała się straszna. Do Lwowa wkroczyła armia radziecka, był to początek pierwszej okupacji sowieckiej.Zapanował ciężki smutek i bez-nadziejność. Po niedługim czasie wznowiły pracę uczelnie, już jako nominalnie ukraińskie. Politechnika – najstarsza polska uczelnia technicz-na, na której byłam starszym asysten-tem, praktycznie nie zmieniła nazwy, ale Uniwersytet Jana Kazimierza był teraz Uniwersytetem Iwana Franki. Od profesorów zażądano, aby wykładali w języku ukraińskim bądź rosyjskim. Odmówili. Po interwencji Wandy Wa-silewskiej u Stalina zezwolono jednak na wykłady w języku polskim. Praco-wałam w laboratorium mojego męża, nie podjęłam pracy na Politechnice. Moje stanowisko objął nasz przyjaciel dr Śmiałowski, uciekinier z Warszawy, który dzięki temu uniknął deportacji na Sybir. W grudniu 1939 przyszła wia-domość, że z początkiem stycznia szpitale będą opróżniane z polskich żołnierzy. Pomagałam w ich ukryciu – oficerów – w polskich wsiach w oko-licach Lwowa, a podoficerów i żołnie-rzy – u rodzin lwowskich. Wojna była srogą szkołą życia. Na początku 1940 roku zaczęły się wywózki na Sybir czy w inne rejo-ny ZSRR. Coraz częstsze stawały się aresztowania i represje. Coraz większa groza wisiała nad nami. W nocy nasłu-chiwaliśmy, czy samochód staje przed naszym domem. Widziałam wiele po-ciągów przepełnionych wygnańcami i tory obstawione wojskiem. Dojścia nie było, ale z zakratowanych okienek wagonów rozlegały się śpiew i płacz. Śpiewano „Serdeczna Matko”…Kiedy w 1941 roku weszli Niem-cy, dowiedzieliśmy się, że w lochach więziennych niedaleko od nas, w ko-szarach żandarmerii polowej zamie-nionych przez sowietów na więzienie, zostali więźniowie. Weszliśmy tam. Zobaczyliśmy zmasakrowane ciała.

 

OKUPACJA NIEMIECKA

Od początku okupacji niemieckiej starałam się o kontakt z Armią Krajo-wą. Nie szło to łatwo i ogarniała mnie już rozpacz. Na razie zaangażowałam się w opiekę nad rannymi. Życie we Lwowie było ciężkie, brak pieniędzy i żywności. Mój mąż brał czynny udział w tajnym nauczaniu na pozio-mie uniwersyteckim oraz pracował jako nauczyciel w średniej chemicznej szkole zawodowej. Odmówił bowiem kategorycznie podjęcia obowiązków profesora na „fachkursach” w gmachu Lwowskiej Politechniki, gdyż języ-kiem wykładowym był język niemiec-ki lub ukraiński. Po śmierci ojca, w lutym 1941, mój brat Krzysztof i siostra Janina sprowadzili się do nas. Przez kil-ka miesięcy pracowałam w cukier-ni przy Placu Bernardyńskim, któ-rą otworzyła moja siostra, Anna Jeżowska-Hornung. W kwietniu 1942 siostrę aresztowano, a cukiernię za-mknięto.Szukając pracy, w obawie wywie-zienia do Niemiec (dostałam z Arbe-itsamtu nakaz pracy) zwróciłam się do Galikolu, niemieckiego koncernu fabryk lwowskich, gdzie angażowano Polaków. Chciałam znaleźć zatrudnie-nie w laboratorium, ale tam nie było wolnych miejsc. Zaproponowano mi jedyną wolną posadę – kierownika fa-bryki Hohere Alkohole. Był tam vacat, bo Niemcy wydali rozkaz zwalniania wszystkich Żydów z kierowniczych stanowisk.Fabryka mieściła się na da-lekim przedmieściu przy ulicy Gold-mana, dawnej Janowskiej. Przed woj-ną była własnością prof. Pilata.Ta m Spotkajmy się we Wrocławiu • Let’s meet in Wrocław6z odpadowych produktów alkoholo-wych otrzymywano ciężkie alkohole. Kierownikiem fabryki był poprzed-nio dr Emil Taszner, ale jako Żyd zo-stał zdegradowany do vorarbeitera. Nie mogłam się zdecydować, ale nie miałam wyboru. Na dodatek fabrykę widziałam tylko na III roku studiów podczas praktyki w 1930 w Mości-cach. O produkcji, którą miałam kie-rować, nie miałam pojęcia. Począt-kowo były trudności, bo estryfikacja nie udawała się, z kotłów wypływała mieszanina alkoholu i kwasu.Musia-łam sama opracować proces produkcji, ale w końcu udało mi się opanować go w laboratorium i przeszłam z po-wodzeniem na dużą skalę techniczną. Właścicielem fabryki był Niemiec, któremu zależało tylko na robieniu majątku. Od niego usłyszałam 3 grud-nia 1940 roku, że nazajutrz rano Żydzi pracujący w fabryce (oprócz Tasznera było ich jeszcze czworo) mają się zgło-sić w Betriebie na Zamarstynowie i że „pani jest zobowiązana dopilnować tego i jest odpowiedzialna za ich sta-wienie się. Pani wie, co to znaczy”.Przerażająca była ta rozmowa. Zapro-siłam wszystkich i powiedziałam: nie powinniście tam iść, ale musicie znik-nąć. Hagedis i Razumowski mieli od dawna przygotowaną kryjówkę, dwaj inni także. Emil Taszner nie miał ani rodziny, ani zasobów. Nie miał co ze sobą zrobić. Na to spotkanie żaden z nich nie poszedł, jednak przyszło ok. 2 tys. ludzi, z których połowę wy-wieziono na miejsce kaźni, na Piaski, i tam stracono.Powiedziałam Taszne-rowi, że zostanie w fabryce. I tak się stało, został i pracował. Trzeba było jednak wtajemniczyć kilka osób, aby zdążył się schować w razie kontroli. Kryjówkę miał znakomitą, bo w ha-li produkcyjnej stała beczka wysoka na dwa metry, w środku drabinka ze sznura i dużo worków. W razie wi-zyt schupo, kripo lub gestapo czy też władz Galikolu, Emil wchodził do beczki, a myśmy go zasypywali workami. Obok naszych budynków stacjonowało wojsko, dostarczaliśmy im rozpuszczalniki do lakierów i kwas siarkowy do akumulatorów. Na czele jednostki stał kapitan Hartman, bardzo przyzwoity i odważny człowiek. Był antyfaszystą i kiedy przychodził do fabryki, zawsze rozmawialiśmy otwar-cie. Hartman zgodził się dać Tasznero-wi poświadczenie, że jest on pracow-nikiem HKP (Heereskraftwagenpark),bo w wojsku mogli pracować Żydzi. Mimo to doktor Taszner pracował nadal w laboratorium. Choć niemal wszyscy pracownicy wiedzieli o jego obecności, nikt nie powiedział nigdy słowa sprzeciwu. Nikt nie zdradził. Taszner ukrywał się w fabryce od gr udnia 1942 do sier pnia 1944, do wejścia Armii Radzieckiej. Przy każdej dłuższej przerwie w pracy, np. w czasie świąt, trzeba było go jednak przeprowadzać do naszego domu. Ten „transport” odbywał się zawsze w obstawie. Przewoziliśmy go tramwajem z Kościeleckim lub Kaziem Laureckim, zajmując sto-jące miejsce na tylnim pomoście. Starałam się wówczas wyglądać szczególnie kokieteryjnie, z ostrym makijażem i elegancką woalką na twarzy, by swoją osobą osłaniać Emila. To zawsze było traumatycz-ne przeżycie.Hartman pomagał mi także w in-nych sprawach z narażeniem własne-go bezpieczeństwa. Zatrudniałam w fabryce młodych ludzi, chłopców po maturze, których ukrywałam jako zwykłych robotników, co chroniło ich przed wywiezieniem na roboty do Nie-miec. Syn prof. Róziewicza z kolegą byli już na samochodzie przygotowa-nym do transportu, gdy zwróciłam się o pomoc do kpt. Hartmana. Na-tychmiast zjawił się z dwoma zaświad-czeniami, że są jego pracownikami w HKP, i pobiegł z tym do gmachu gestapo (na Placu Bernardyńskim w Hotelu Krakowskim). Długo go nie było, a ja się modliłam, by samochód nie odjechał. Wreszcie wrócił, pokazał papiery policjantowi, a do mnie po-wiedział: „Było trochę ciężko”. Nieste-ty na święta wielkanocne w 1943 roku kpt. Hartman wyjechał do Monachium na urlop i już nigdy nie wrócił. Przypuszczalnie został aresztowany.

 

KONSPIRACJA

Moja siostra Anna była zaangażo-wana w tajne nauczanie i przyjaźniła się z córką kuratora Sobińskiego – Lidią. Właśnie Lidka zapytała mnie, czy chcę mieć kontakt z Armią Kra-jową. Odpowiedziałam twierdząco, z wielką zresztą radością, do której jest zdolna tylko młodość. Spotka-nie miałam na trzeci dzień. W domu Sobińskich czekał na mnie mężczy-zna w średnim wieku, krępej i silnej budowy. Zapytał, czy chcę działać w AK. Odpowiedziałam, że to moje pragnienie. Wypytał mnie o wszyst-kie dane i o to, czym się zajmuję. Odpowiedziałam, że jestem kierow-nikiem fabryki chemicznej, której zasadnicza produkcja polega na prze-róbce fuzla pozostałego po produkcji alkoholu. Uznał moje wyjaśnienia i zapytał, czy złożę przysięgę. Przy-sięgałam, kładąc rękę na obrazie Matki Boskiej Częstochowskiej, że „raczej oddam życie, niż zdradzę. Tak mi dopomóż Bóg”. Kazano mi przybrać pseudonim, a ponieważ przed wojną badania renu pochła-niały mnie bez reszty, w pierwszym odruchu powiedziałam „Ren”. Do kontaktującego się ze mną miałam mówić „Tato” (jego prawdziwy pseu-donim „Strzemię”), a moją łącznicz-ką była od tej pory „Mery”. Grypsy miałyśmy składać pod stopą (w za-gięciach palców) figury Chrystusa w krypcie kościoła Bernardynów. „Mery” w moich oczach była starszą siwowłosą panią, zawsze ubrana na czarno, jak w żałobie. Nie rozma-wiałyśmy wiele i nie wchodziłyśmy w zażyłość, gdyż tak należało postę pować. Pamiętam swoje wędrówki do krypty. Zawsze z biciem serca zapalałam świeczkę, klękałam, cało-wałam stopy Chrystusa i równocze-śnie wyciągałam gryps. Przydzielono mnie do kwatermi-strzostwa, a zatem do produkcji bro-ni. Podjęłam się produkcji małych bomb dymnych i wybuchowych. Ofiarowano mi miesięczne pobory na koszta materiałów i polepszenie warunków życia. Pobory w fabryce wystarczały z trudem na zakup chle-ba. Odmówiłam, powiedziałam, że produkcję ułatwia mi praca w fabry-ce, a pieniędzy nie chcę. Nie chcia-łam czerpać korzyści ze sprawy, która była dla mnie wielka i święta. Spotkania z kierownictwem okazały się dość częste i stąd miałam infor-macje o stanie wojny i podnoszących na duchu sukcesach aliantów.Produkcję broni trzeba było urucho-mić w fabryce, która zatrudniała 200 osób i w której już ukrywałam Emila Ta sz nera. M i mo n iezw yk łego zau fa-nia, jakie miałam do pracowników fa-bryki, nasza produkcja dla AK musiała być utajniona, więc pracowaliśmy po godzinach, „na fajrancie”, i pod pozo-rem, że pracujemy nad zmiękczaczami do garbowania skór. Muszę podkreślić wielką odwagę i poświęcenie ludzi, którzy doskonale zdawali sobie spra-wę z ogromu niebezpieczeństwa. Po-stanowiłam zacząć od przeniesienia fabryki do nowego budynku przy ul. Cichej 5, bo ulica Goldmana na da-lekim przedmieściu i w pobliżu obo-zu żydowskiego była niebezpieczna. Do produkcji dopuściłam Kazimierza Laureckiego, młodego człowieka po maturze, do którego miałam pełne za-ufanie. Pomagał też majster Stanisław Kościelecki, który potrafił pracować w szkle i posługiwać się dmuchawą tlenową, oraz Emil, który przez cały czas pracował w laboratorium i w nim nocował. Mieliśmy tam dla niego kryjówkę, która przydała się parokrotnie, w szafie na odczynniki, z której usunęliśmy półki. Głównym materia-łem do produkcji dym-nych bomb było oleum, dymiący kwas siarkowy nasycony SO3. Dla uzy-skania gęstych kłębów żrącego dymu do szklanej osłony wprowadzaliśmy małą zatopioną fiolkę ze stężonym amoniakiem.Większą trudność spra-wiała produkcja bomb wybuchowych w oparciu o piorunian rtęci. Nasze „bombki” były pakowane w kolorowe bibułki, jak mydła toaletowe, które też produkowaliśmy. Do-starczaliśmy je przeważ-nie do piwnicy w kościele Bernardynów, a stamtąd były rozprowadzane do oddziałów AK. Transport opakowanych „bom-bek” odbywał się ręcznym wózkiem popychanym przez Kazia Laureckie-go. Pilotowałam go, idąc z boku i ob-serwując ulicę. Produkcja bombek trwała nieprzerwanie przez cały czas okupacji niemieckiej, czyli do czerw-ca 1944 roku.Pod koniec 1943 roku drukowa-liśmy w fabryce na zlecenie AK gazetkę „Wytrwamy”. Dostarczono nam cyklostyl – powielacz i materia-ły. Nie trwało to jednak długo, bo po 2-3 miesiącach pojawił się wysłannik AK, który kazał nam wszystko szyb-ko zlikwidować. Powielacz zamuro-waliśmy w ścianie. Gdy do Lwowa zbliżała się armia radziecka i fabryka przestała działać, przeprowadziliśmy Taschnera do mo-jego domu przy ul. Dwernickiego 42, bo Lwów czekała trzecia z kolei fala wojny w 1944 roku.W maju dowiedziałam się, że Komenda Główna AK postanowiła mnie odznaczyć Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami. Na pytanie, czy moja łączniczka „Mery” też go otrzyma, odpowiedziano mi, że nie jest do tego przewidziana. Nie chciałam więc go przyjąć, bo w ta-kim razie dla mnie wystarczającą satysfakcją jest fakt, że moja praca jest użyteczna i spotyka się z uzna-niem. Dostałyśmy go z „Mery” obie, a ponieważ miały być dwa, dosta-łyśmy srebrne. Byłam zadowolona, że jeden złoty order podzielono na dwa srebrne. Na ostatnim spotkaniu, gdy uroczyście mi go wręczano (na bibułce oczywiście), słychać było już strzały armii radzieckiej. Nie zgłosiłam się nigdy o uznanie tego odznaczenia i zamianę „bibułkowe-go” na medal, trzymając się zasady, że nie będę wystawiać piersi po od-znaczenia i czerpać z tego korzyści. Nie to było ważne. Później „Mery” przyniosła jeszcze gryps „schodzimy do podziemia”.W czasie okupacji bolszewickiej, gdy dowiedziałam się, że mój uko-chany Lwów został uznany przez Stalina za ukraińskie miasto, byłam w czarnej rozpaczy. Przesłuchiwało nas NKWD. Pytano w kółko o pracę dla Armii Krajowej lub dla Niem-ców. To była zadziwiająca solidar-ność. Robotnicy wydali mi śliczne świadectwo, uwalniające mnie od podejrzeń. Nasza fabryka zmieniła nazwę na „Chemtrud”. Z moich ludzi nikogo nie wywieziono na Sybir. W grudniu 1945 roku przeniosłam się z mężem do Wrocławia.

BOGUSŁAWA JEŻOWSKA-TRZEBIATOWSKA i WŁODZIMIERZ TRZEBIATOWSKI

Doktorzy Honoris Causa

jezowska046

Bogusława Jeżowska-Trzebiatowska

(1908-1991)
fizykochemik, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego
4 czerwca 1980 – uchwała Senatu UWr
17 grudnia 1980 – uroczysta promocja
promotor: prof. Stanisław Wajda

3a201e6a-2060-11eb-a

Włodzimierz Trzebiatowski

(1906-1982)
chemik, profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, Uniwersytetu i Politechniki we Wrocławiu oraz Politechniki Wrocławskiej
28 października 1970 – uchwała Senatu UWr
14 listopada 1970 – uroczysta promocja
promotor: prof. Jan Nikliborc

CANADA

Historia osadnictwa pierwszych polskich Kaszubów w Kanadzie sięga roku 1858. Wtedy to w poszukiwaniu lepszego życia na pokładzie statku „Agda” wyemigrowała duża grupa Kaszubów, głównie spod Kościerzyny i Bytowa.

Dotarli do Ontario, powiatu Renfrew, gdzie założyli pierwsze kaszubskie miejscowości Barry’s Bay, Roud Lake, czy Wilno. W ciągu 150 lat kaszubscy osadnicy w Kanadzie stworzyli unikatową enklawę z bogatą, niepowtarzalną kulturą. Od połowy XIX w. przekazują kolejnym pokoleniom kaszubski język i tradycje. Dziś Madawaska Valley to gmina w hrabstwie Renfrew w prowincji Ontario. Liczy ok. 4,4 tys. mieszkańców. Właśnie ta część Kanady jest głównym skupiskiem kaszubskiej Polonii. W Madawaska Valley mieszka 2,5 tys. Kaszubów. Około 300 z nich w dalszym ciągu płynnie posługuje się językiem kaszubskim. Emigranci, których potomków odwiedził polski premier, swój nowy dom nazwali Wilno. Taką nazwę miał im narzucić ich pierwszy ksiądz, który przywędrował z innej części Rzeczpospolitej. Sami przez wiele lat byli przekonani, że są po prostu Polakami, ale powojenni imigranci z Polski zaczęli im uświadamiać, że tak właściwie to są Kaszubami. Jak się okazało, mieszkańcy kanadyjskiego Wilna są jedynymi kaszubskimi emigrantami na całym świecie, którzy przez ponad wiek zachowali język swoich przodków i nadal się nim posługują, jako swoją pierwszą mową. W miasteczku powstał skansen, w którym została odtworzona historia jego założycieli z około 1870 roku. Funkcjonuje też szkoła tradycyjnego kaszubskiego haftu. A wszystko to około dwustu kilometrów na wschód od kanadyjskiej stolicy – Ottawy.

Kaszubi w wielokulturowym społeczeństwie Kanady część I

Pierwsza bardziej liczna grupa Polaków przybyła do Kanady przez Stany Zjednoczone po zakończeniu wojny o niepodległość USA w roku 1783 wraz z licznymi lojalistami pochodzenia anglosaskiego. Kolejna grupa Polaków przybyła do Kanady w okresie wojen napoleońskich. Zostali przywiezieni na terytorium Kanady przez Anglików, którzy wcielili ich do swoich wojsk walczących po stronie angielskiej w okresie wojen. Były to nieliczne, ale silnie osadzone w źródłach początki życia Polaków w kraju pachnącym żywicą. Poszukując początków zwartej grupy Polonii kanadyjskiej musimy sięgnąć do poło-wy wieku XIX kiedy rozpoczęła się pierwsza fala polskiego wychodźstwa zaoceaniczne-go. Piszę zaoceanicznego ponieważ pierwsze osadnictwo Polaków w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych Ameryki odbywało się paralelnie. Pierwszą zwartą grupą Polaków na ziemi Kraju Klonowego Liścia była grupa wychodźców z Pomorza — Kaszubi. Grupa ta osiedliła się na Wyżynie Madawaska w okolicy Barry’s Bay i Round Lake Center hrabstwa Renfrew w prowincji Ontario w roku 1858. Za wiążącą datę osiedlenia się tej grupy polskich, kaszubskich osadników przyjmuje się jednak rok 1859. W tym bowiem roku (wrzesień 1859) rozpoczęło się nadawanie ziemi przybyszom z Polski. Pierwszymi, którzy otrzymali ziemię od rządu kanadyjskiego, była grupa 14 rodzin, liczących w sumie 57 osób. Jest to więc właściwa data, od której rozpoczyna się historia polskiego, zwartego osadnictwa na ziemi kanadyjskiej. W następnych latach przybywały kolejne rodziny, które otrzymywały ziemię. Zgodnie z zachowaną dokumentacją Polacy osiedlali się przede wszystkim na odcinku od Brudenell do Barry’s Bay w prowincji Ontario. Była to południowa i północna strona drogi Ottawa-Opeongo, która została otwarta dla osadnictwa w roku 1855. Agentem tego odcinka został Irlandczyk — Tomasz P. French. W litera-turze używa się zatem stwierdzenia — nadania Frencha. Sumienność i zaangażowanie T. P. Frencha w swoją pracę zrodziło u niego zbyt optymistyczne opinie o wartości i perspektywach rozwoju podległego mu osadnictwa. Jego oceny okazały się nierealne, co przyczyniło się do złocenia przez niego rezygnacji. Jednak osadzeni przez niego Kaszubi stanowili już trwały zaczątek „okolicy polskiej”, z której, mimo wższelkich trudności, nie ustąpili4. Wykazali zatem upór i wytrwałość w dążeniu do zorganizowania sobie nowego życia na obcej przecież ziemi. Głównym motywem emigracji pierwszych Polaków była przede wszystkim bieda, która skutecznie wypychała Polaków z ich rodzimych wsi. Polska emigracja przełomu XIX i XX wieku to emigracja chłopska poszukująca w nowym kraju warunków godnej egzystencji. Jednym marzenia o raju spełniły się, innym nie. Spełnienie marzeń ogniskowało się wokół ciężkiej pracy, wytrwałości i uporu, ale i to nie zawsze wystarczało. Brak wykształcenia, analfabetyzm, wiejski styl życia, przywiązanie do kościoła i tradycji skutecznie hamowały proces włączania się Polaków w główny nurt życia społeczno-kulturowego Kanady.

Kaszubi w wielokulturowym społeczeństwie Kanady część II

Widoczny zastój polskiej emigracji do Kanady nastąpił w okresie I wojny światowej. Jednak tuż po jej zakończeniu emigrację kontynuowali polscy chłopi, którzy opuszczali Polskę pchani wizją posiadania własnej farmy na ziemi kanadyjskiej. Oprócz pracy na farmach Polacy coraz częściej podejmowali pracę w przemyśle jako robotnicy niewykwalifikowani i otrzymywali minimalne wynagrodzenia. Często i o te miejsca pracy musieli rywalizować z przedstawicielami innych grup etnicznych. Obecność Polaków silnie odcisnęła się na składzie imigracyjnym społeczeństwa kanadyjskiego okresu międzywojennego.

 

Pisze o tym Jan Grabowski:

W roku 1930 co szósty imigrant przybywający do Kraju Klonowego Liścia legitymował się polskim paszportem. Jeżeliby wyłączyć spośród imigrantów przybyszy z Wielkiej Bry-tanii i Stanów Zjednoczonych, to okazuje się, że polski udział wzrasta do 20-40% w za-leŜności od roku. Skład społeczny polskiego wychodźstwa został określony przez nędzępolskiej wsi — ogromna większość imigrantów wywodziła się z terenów wiejskich.

First Polish Settlement in Canada –
Wilno, Renfrew County, Ontario, Settled in 1864
*W Wilnie powstała pierwsza Polska osada (1859) w Kanadzie*

Witómë w Wilno – Welcome to Wilno – Witamy w Wilno

https://www.wilno.com/index.html

Kaszubi w Stanach Zjednoczonych

herb

Poland in Pine Creek, Wisconsin

Poland to Pine Creek is dedicated to family research of Kaszubian Poles who came to Pine Creek, Wisconsin between 1860 and 1880. The Kaszubian Poles are a distinct ethnic group living south west of Gdansk, Poland. The Families who came to the United States were from the Parishes of Ugoszcz, Brusy, Wiele, and Lipusz. They first came to Winona, Minnesota, before settling across the Mississippi river in Dodge Township, Trempealeau County, Wisconsin.

Okres Pionierski

Wieś Polonia jest usytuowana przy autostradzie 66 nieco na północny wschód od miasta Stevens Point w stanie Wisconsin, Odległość od Ste­vens Point wynosi 11 mil. Od zachodu Polonia graniczy z osadą Ellis, od północnego wschodu z Rosholt, od południa z Custer zaś od północy z Bevent. Z sąsiednich większych miast, które stanowią zaplecze gospo­darcze i kulturalne dla Polonii poza Stevens Point należy wymienić Green Bay i Milwaukee. Parafia Polonia wchodzi w skład diecezji La Crosse. Urodzajna ziemia, pozbawiona gór, sprzyja rozwojowi rolnictwa. Uro­zmaicenia okolicy dodają znaczne połacie lasów i rzek, a wśród nich Waupaca i Plover.Pierwszym Polakiem, który osiedlił się w północno-wschodniej części powiatu Portage, Wisc. był Michał Koźyczkowski z żoną i 9 dzieci. Do­kumenty sądu w Stevens Point potwierdzają datę jego przybycia w 1857 r.1 Dowody innych osób przesuwają tę datę na 1858 r., zaś wśród nich wymienia się m etryki chrztu rodziny Zynda potwierdzone podpisem księży z Polski. Michał i jego żona Franciszka8 byli właścicielami niewielkiej farmy koło Gdańska (Danzig) w Prusach Zachodnich.4 O Ameryce Czytał w pra­sie* podjął decyzję o emigracji, sprzedał swoje gospodarstwo i wyruszył do Nowego Świata, nie znając swego przeznaczenia. Trasa ich podróży przez Atlantyk do Quebecu na żaglowcach trwała przeszło 3 miesiące. W Chicago dowiedział się o wolnych ziemiach nad rzeką Wisconsin. Bliż­sze informacje uzyskał w Milwaukee. Do Stevens Point przybył we wrze­śniu 1857 r. z 50 dolarami w kieszeni.5 Obejrzał tereny w okolicy Wau- sau, które jednak nie podobały mu się ze względu na duże zalesienie. Zarabiał na życie, pracując u farmerów kilka mil od Stevens Point. Zi­mę 1857/58 spędził w tym mieście. W 'międzyczaMe napisał do swoich znajomych na Pomorzu, by przyjechali do Ameryki. Wśród nich znaleźli się John Żynda, Adam Klesmit i Józef Platta. Do Portage County przy­bywają dalsze rodziny: jak Jakub Werachowski (Verachowski), Joseph Schulfer, Christian Dzwonkowski (Dzwankowski), Joseph Jażdżewski (Jazdewski) i Peter Konopacki.5 Ten ostatni sprowadził się z Winony, Min­nesota. Upragnioną ziemię zakupili od Fox River Company, na której trzeba było wytrzebić lasy i usunąć wiele kamieni. Po wielu miesiącach uciążliwej pracy ziemia nadawała się pod uprawę. Udało się to dzięki pionierom, których monografia tej parafii określa jako „twardych, szors­tkich i zdeterminowanych ludzi”.Większość z tych pierwszych emigrantów stanowili robotnicy rolni, rolnicy i rzemieślnicy. Niektórzy z nich w Starym K raju byli także do­zorcami w m ajątkach i praca ich nie była tak ciężka jak w Nowym Swie- cie. Brak było wśród nich kupców, handlowców i innych specjalistów.Wśród przyczyn emigracji poza polepszeniem warunków ekonomicz­nych monografia parafii wymienia jeszcze chęć uniknięcia służby woj­skowej. Niektórzy z nich brali udział w wojnie prusko-austriackiej, inni uciekali za ocean przed poborem na wojnę prusko-francuską. Trzeba jednak przy tym zaznaczyć, że przyczyn emigracji było znacznie więcej.7Wynagrodzenie za pracę w okresie pionierskim było niewielkie. Męż­czyzna w czasie żniw otrzymywał 50 centów dziennie, za kopanie kar­tofli zaś 25 centów dziennie. Żona jednego z emigrantów pracowała cały dzień za bochenek chleba, a gdy chodzi o dziewczynę, w naszej nomen­klaturze służącą, to otrzymywała za cały rok 16 doi. i wyżywienie. Star­czało to tylko na zaspokojenie pierwszych potrzeb. Wyżywienie często przypominało starokrajskie. Posiłek niejednokrotnie składał się z zupy mlecznej i ziemniaków, zaś żytni chleb zawierał więcej domieszek niż mąki. 😯 ile robotnicy rolni w latach 1860-1870 byli nisko opłacani, o tyle zarobki w lasach i na rzekach były nieco wyższe. W okresie zimy far­merzy dorabiali sobie finansowo w obozach drwali, jak również w tar­takach Boyington, Klondike i Shantytown leżących niedaleko Polonii. Za zarobione pieniądze często dokupywano ziemi.Interesujący okres w historii rolniczej osady w Polonii tworzy upra­wa chmielu w latach 1880-1900. Sezon zbiorów tej rośliny miał w sobie dużo elementów wiejskiej sielskości, zwłaszcza w życiu dziewcząt i mę­żatek, bowiem łączyło się z tym także świętowanie. Otóż często po wie­czornej pracy, bawiono się, tańcząc przy wtórze muzyki skrzypcowej do późnej nocy.W pionierskim okresie rektorem dla połączonej parafii składającej się z Irlandczyków, Francuzów i Niemców w Stevens Point był ks. John Polak, emigrant polskiego pochodzenia. On zaspakajał potrzeby duchowe pierwszych Polaków w Sharonie. Wkrótce po przybyciu grupy Polaków sprowadzili się w okolice dzisiejszej Polonii także Niemcy i założyli osiedle w miejscu zwanym „Poland Corner” czyli Polski Róg w Sha­ronie. Tu wybudowali niewielki kościół p.w. św, Marcina.* Obecnie ta óśada nazywa się Ellis. Do tego kościoła dojeżdżał w latach 1857-1864 Wspomniarty ks. John Polak. Wśród korzystających z tego kościoła Pola­ków i Niemców szybko dały o sobie znać różnice narodowe, językowe i zwyczajowe, stąd stało się jasne, że na dłuższą metę ta sytuacja nie rozwiąże problemu. Z tych też zapewne racji, gdy liczba polskich rodzin wzrosła do 44 w 1864 r. zwrócono się do bpa Henni w Milwaukee z prośbą o ustanowie­nie parafii. W następnym roku tą sprawą, jak i budową kościoła zajął się ks. Bonawentura Buczyński. Po roku kościół p.w. św. Józefa był już gotowy i stanął niedaleko świątyni św. Marcina. Istnienie oddzielnych kościołów nie zażegnało narodowościowych rozdźwięków, ale przeciwnie, je pogłębiło. Dalszą „kością niezgody” stały się sąsiadujące z kościołem karczmy, które nie tylko odciągały ludzi od kościoła, ale przyczyniały się nawet do przerywania nabożeństw. Po % i pół roku proboszcz opuścił parafię, przenosząc się do Milwaukee. Podobnie nie powiodło się następ­nym księżom Francis Węglikowskiemu, S. Szczepankiewiczowi, Juszkie- wiczowi i J. Zawistowskiemu zaś w latach 1868-1870 parafia była obło­żona interdyktem.

Sr Magdalen Mary “Berchmans” Trzebiatowski urodziła się 8 lipca 1906 r. W Fancher jako córka zmarłego Berta i Józefiny (Olbrantz) Trzebiatowskich.
Przez prawie 80 lat była członkinią sióstr św. Józefa III Zakonu św. Franciszka. Dołączyła do wspólnoty 8 sierpnia 1922 r., Złożyła pierwsze śluby 12 sierpnia 1925 r. I ostatnie 5 sierpnia 1931r
Uczyła w szkołach w Illinois, Kolorado, Nebrasce i Pulaski, Amery i Rice Lake w Wisconsin.

W poszukiwaniu czarnego złota.
Śladami Polskiej emigracji w Canonsburgu

Canonsburg jest miastem położonym w hrabstwie Waszyngton. Jego historia sięga drugiej połowy XVIII wieku, kiedy to w 1788 roku płk John Canon założył osadę Canon Hill, która 14 lat później uzyskała prawa miejskie. Jako młode miasto dość szybko się rozbudowywało, skupiając ludność przybyłą z okolicznych terenów, co też poświadczają kolejne spisy ludności. Pierwszy wyraźny przyrost miał miejsce w latach 1820-1830, kiedy to ludność młodego wówczas Canonsburga wzrosła o 80%, do poziomu blisko 800 mieszkańców. Drugi tak znaczny przyrost zaczął się dopiero pół wieku później, kiedy do Canonsburga zaczęli przybywać zarówno mieszkańcy pobliskich obszarów, jak również imigranci z Europy. W szczytowym okresie, przypadającym na lata 1880-1930, ludność miasta zwiększyła się łącznie o niemal 470 %, sięgając w 1920 roku ponad 10,5 tysiąca mieszkańców, a dziesięć lat później ponad 12,5 tysiąca1. Przyrost liczby ludności związany był z migracją zarobkową. Przyczyną było odkrycie w hrabstwie Waszyngton w latach 80-tych XIX wieku bardzo bogatych złóż węgla, chociaż historia wydobycia tego surowca do użytku domowego sięga na tym obszarze 1800 roku2. W dobie początków kolejnej rewolucji przemysłowej wydobycie „czarnego złota” stało się zarówno bardzo potrzebne, jak i bardzo dochodowe. Do hrabstwa, jak też do samego Canonsburga napłynęło od tego czasu wiele tysięcy osób, które mogły znaleźć stabilne źródło utrzymania. Wśród nich znaczną część stanowili Europejczycy, wśród których najdowała się spora grupa Polaków. Równocześnie powstały również huty stali, a nieco później znane na całym świecie zakłady chemiczne The Standard Chemical Company, w których rafinowano promieniotwórczy rad3. W początkach działalności tego zakładu było zatrudnionych tam 150 pracowników. W chwili obecnej trudno stwierdzić ilu Polaków było w nim zatrudnionych.

Kaszubsko Amerykańska Społeczność w Winonia

Winona w stanie Minnesota to kaszubska stolica Ameryki. Pierwsi Kaszubi przybyli do Winony w 1859 roku i ostatecznie uczynili ją kaszubską stolicą Ameryki. Osadnictwo kaszubskie w hrabstwie Renfrew w Ontario miało miejsce rok wcześniej, podobnie jak osada kaszubska w hrabstwie Portage w stanie Wisconsin. Chicago w stanie Illinois niewątpliwie przyciągnęło więcej kaszubskich imigrantów niż Winona. Ale nigdzie w Ameryce Północnej ani gdzie indziej (Kaszubi wyemigrowali do krajów tak odległych jak Brazylia, Nowa Zelandia i Australia) Kaszubi nie odegrali tak ważnej roli w swoim nowym domu jak w Winonie. Do polskiej społeczności kaszubskiej Winony należą również mieszkańcy Dodge Township w hrabstwie Trempealeau w stanie Wisconsin. W 1862 roku polskie kaszubskie rodziny mieszkające w Winonie zaczęły kupować ziemię uprawną w pobliżu Pine Creek w stanie Wisconsin, która ostatecznie stała się częścią Dodge Township.

 

Wielebny Joseph F. Cieminski

 

Józef Franciszek Darzyn Ciemiński urodził się 4 sierpnia 1867 r. W kaszubskiej wsi Borzyszkowy, która znajduje się na terenie parafii bytowskiej. Był pierwszym z dziesięciorga dzieci Franciszka i Maryanny Darzyna Ciemińskich, którzy wyemigrowali z pruskiej Polski do Stanów Zjednoczonych w 1881 roku na pokładzie parowca Grimsby . Pięćdziesiąt jeden lat pokornego chłopca jako księdza rzymskokatolickiego zaprowadziło go ze stanowiska sekretarza archidiecezjalnego do probostwa kolonii polskiej na granicy z Minnesotą, az Minneapolis do szanowanego patriarchy kaszubskiej społeczności polskiej Winony. Urodzony na Kaszubach i wykształcony w Ameryce, czego przykładem był ks. Joseph F. Cieminski długie i wypełnione życie ciężką pracą i osiągnięciami polskiej społeczności kaszubskiej w Ameryce.

Młody Józef uczył się w szkołach w Winonie do czasu wyjazdu do seminarium. W 1895 r. Przyjął święcenia kapłańskie u św. Pawła. Pierwszym zadaniem księdza Ciemińskiego było stanowisko sekretarza wielebnego Johna Irelanda , pierwszego arcybiskupa św. Pawła. Należy zauważyć, że zdecydowany arcybiskup Ireland nie był wielbicielem mieszkańców Europy Wschodniej, a zwłaszcza Polaków. Wkrótce jednak talenty księdza Ciemińskiego były potrzebne gdzie indziej. Jego pierwsza przydział parafialny przeniósł go do św.Stanisława Kostki w nowo powstałej diecezji Winona, gdzie pełnił funkcję asystenta proboszcza księdza Jakuba WJ Pacholskiego. Fakt, że arcybiskup Ireland wysłał swojego sekretarza z diecezji do pracy u boku niezwykle zdolnego księdza Pacholskiego, sugeruje, że zamieszki w świętym Stanisławie były poważniejsze niż wskazywałyby zapisy (przynajmniej te, które są obecnie dla mnie dostępne).

Kolejne zadanie księdza Ciemińskiego w Wilnie w stanie Minnesota zwróciło go do Archidiecezji Świętego Pawła. Kolonia polska w Wilnie powstała w 1883 roku pod auspicjami Archidiecezji św. Pawła oraz Chicago i Northwestern Railroad. Stanowiło to próbę skierowania niepełnoletnich polsko-amerykańskich mieszkańców miast na szeroko otwarte zachodnie przestrzenie archidiecezji; wybitny niedawny artykuł Johna Radziłowskiego traktuje Wilno jako wzór polsko-amerykańskiego życia na wsi. Radziłowski jest również kroniką bezsilnej próby arcybiskupa Irelanda przejęcia kontroli nad wileńską parafią św. Jana Kantego poprzez zastąpienie popularnego księdza mówiącego po polsku nieszczęsnym księdzem czeskim, który (wyłącznie ze względu na pochodzenie etniczne) zniknął z parafii.

Od 1896 do 1902 roku, Ojciec Jan Andrzejewski nie pracował do budowania świętego Jana Kantego co Ojciec Wacław Kruszka opisuje jako „nowej, przestronnej i wspaniałej świątyni”, tylko odejść tuż przed konsekracją budynku w konfrontacji (zgodnie z 1983 Księga jubileuszowa parafii) nad organami kościelnymi. Przybywając w 1902 r., O. Ciemiński przywrócił parafię do porządku, mimo że o. Andrezejewski pozostawał w Wilnie przez dłuższy czas. W 1906 r. O. Ciemiński zaangażował także Siostry Szkolne św. Franciszka z Rochester (zwane inaczej Franciszkanami z Rochester) do pracy w szkole podstawowej św. Jana Kantego. W 1907 r. Ks. Ciemiński został odwołany przez diecezję WInona jako proboszcz kościoła św. Kazimierza w Wells w stanie Minnesota. Byłoby miło pomyśleć, że jego trzy lata w małym miasteczku w hrabstwie Faribault były wolne od większych kłopotów. W najbliższej przyszłości czekają nas dwa niezwykle trudne zadania.
W 1910 roku ksiądz Ciemiński przeniósł się do Duluth w stanie Minnesota, aby służyć jako proboszcz w niespokojnej parafii Świętych Piotra i Pawła. Według 1917Acta et Dicta z Towarzystwa Historii Katolickiej św. Pawła (tom 2, strona 262), drugi polski kościół katolicki w Duluth stał się polem bitwy między diecezją Duluth a grupą „niezależnych” parafian, którzy zdecydowali się wprowadzić go do polskiego National Catholic Kościół . Już grupa „niezależnych” odłączyła się od pierwszego polskiego kościoła katolickiego w Duluth, Najświętszej Marii Panny, Gwiazdy Morza, w wyniku czego w 1907 roku powstał Polski Kościół Narodowy św. Józefata. Prawna bitwa o świętych Piotra i Pawła została wygrana, ale o. Ciemiński musiał poświęcić następne pięć lat na uporządkowanie parafii.

W 1915 r. O. Ciemiński przeniósł się do innego kłopotliwego miejsca, do parafii Świętego Krzyża w Minneapolis, założonej w 1886 r. Przez jego mentora i przyjaciela, księdza Pacholskiego. W Świętym Krzyżu od kilku lat panował zgiełk z powodu skandalu z udziałem (lub nie z udziałem) jego wieloletniego proboszcza księdza Henryka Jazdzewskiego. Wyczuwając okazję frakcja „niezależnych” oderwała się już od Świętego Krzyża i założyła Polski Kościół Narodowy Najświętszego Serca Pana Jezusa. Ponownie ksiądz Ciemiński został wezwany do uzdrowienia zboru i bezpiecznego sprowadzenia go z powrotem do owczarni.

W 1932 r. Ks. Ciemiński, obecnie 65-letni, zastąpił zmarłego o. Pacholskiego na stanowisku proboszcza św. Stanisława Kostki w Winonie. Po raz pierwszy w swojej karierze księdza Ksiądz Ciemiński stanął przed godnym pozazdroszczenia zadaniem zbudowania już i tak solidnego fundamentu. Nie musiał się też martwić, że pójdzie w gigantyczne ślady księdza Pacholskiego. Po pierwsze, był Kaszubem i wychował Winona; po drugie, narysował niektóre z najtrudniejszych zadań parafialnych w trzech oddzielnych diecezjach i za każdym razem mu się to udawało. W 1943 roku jego wzorowe wysiłki zostały nagrodzone, gdy papież Pius XII podniósł go do godności prałata. W 1946 r. Jego przejście na emeryturę po pięćdziesięciu jeden latach w kapłaństwie świętowano z wyrazem wdzięczności ze strony parafian, współwyznawców i wspólnoty Winona.

Ojciec Joseph F. Cieminski zmarł w domu spokojnej starości Saint James w Minnesocie 19 listopada 1959 r. W ciągu swoich dziewięćdziesięciu dwóch lat doświadczył – i wziął integralną część – dramatycznych zmian zarówno w Kościele rzymskokatolickim w Minnesocie, jak iw Kaszubach. społeczność Górnej Doliny Missisipi. Pochowany w Winonie, wśród innych członków rodziny Ciemińskich, na cmentarzu Mariackim.

Fr. Cieminski’s ordination picture, 1895. Courtesy, Polish Museum, Winona MN

Msgr. Cieminski, circa 1945. Courtesy, Polish Museum, Winona MN

Z przyjemnością udostępniamy naszym Kaszubskim i Polskim przyjaciołom te informacje w języku polskim. Wszystkie tłumaczenia zostały wykonane przez mgr. Weronikę Depkę Prondzinską.

Kaszubsko Amerykańska Społeczność w Winonie

Miasto Winona w dolinie rzeki Mississippi jest siedzibą powiatu Winona w stanie Minnesota i stolicą rzymskokatolickiej diecezji w Winonie. Znajdują się tam dwa uniwersytety. Jednak osoby, które po raz pierwszy zwiedzają Polski Instytut Kultury i Muzeum w tym uroczym 28-tysięcznym mieście, są zazwyczaj zaskoczone, gdy dowiadują się, że znaleźli się w kaszubskiej stolicy Ameryki. Jest to całkiem zrozumiałe: cieniste, ciche ulice oraz senne śródmieście w żaden sposób nie wskazują na to, by to miasto nad Mississippi mogło być stolicą czegokolwiek. Jeszcze bardziej nurtujące jest pytanie: „Kim jest kaszubski Amerykanin?” Bardzo prosto jest odpowiedzieć na pytanie, kim jest Kaszub: jest to potomek zachodniosłowiańskiego ludu, odrębnego od polskiego, który istnieje co najmniej od VII wieku naszej ery; lecz pozostała część odpowiedzi jest bardziej skomplikowana poprzez fakt, że społeczność polska w Winonie (blisko 15% populacji według danych z 2000 roku) zapomniała, że sto lat temu około 5 000 członków tejże społeczności stanowiło największą i najbardziej zintegrowaną polsko-kaszubską społeczność w Stanach Zjednoczonych. Jest to tym bardziej skomplikowane, że Kaszubi w Polsce – według najnowszych danych jest ich ok. 250 000 – wciąż zmagają się z trudnościami w sprecyzowaniu i ochronie swojego wieloletniego dziedzictwa, zanim zatraci się ono w głównym polskim nurcie kulturowym.

Historia Winony, jako kaszubskiej stolicy Ameryki, jest (objętościowo) raczej mało znacząca w porównaniu z historią „Polonii” – diaspory polskiej w Ameryce Północnej. Z drugiej strony Winona jest największą zagraniczną placówką, skupiającą ludzi, którzy – mimo iż byli uwięzieni między kulturą niemiecką a polską – nie zgodzili się zrezygnować ze swojej indywidualności. Kaszubsko-amerykańska społeczność w Winonie była już na dobrej drodze do ustanowienia swojego miejsca w życiu Ameryki w okresie, gdy dojście Bismarcka do władzy oraz rozkwit Cesarstwa Niemieckiego wywołały falę emigracji („polską diasporę”), w wyniku której powstała „Polonia”. Mimo iż społeczność kaszubska w Chicago być może prześcignęła społeczność w Winonie na przełomie wieków, była jednak jedynie kroplą w morzu ogromnej populacji Polaków w Chicago. Upłyną lata, zanim Polacy w Chicago osiągną proporcjonalne do ich ilości znaczenie społeczne. W przeciwieństwie do nich, kaszubscy Polacy w Winonie uczcili koniec wieku budując Bazylikę Św. Stanisława Kostki, która po dziś dzień króluje wśród wszystkich winońskich kościołów. Z uwagi na fakt, iż Winona jest największą i najbardziej energiczną kaszubską kolonią, należy głęboko rozważyć jej status jako kaszubskiej stolicy Ameryki.

Warto również podjąć temat historii zamerykanizowania społeczności kaszubskiej w Winonie. Do tego czasu, Kaszubi w ojczyźnie odparli pełną germanizację i/lub polonizację. Obecnie rozwijają i chronią swoją wyjątkową kaszubską tożsamość jako dumni obywatele Rzeczypospolitej Polskiej. Z drugiej strony, gdy winońscy Kaszubi przybyli do Stanów Zjednoczonych, często nie byli świadomi tego, że są Kaszubami. Po prostu przypisano im narodowość polską, na co z początku dość chętnie się zgodzili. Następnie, gdy polska diaspora zyskała na sile, a nastrój poparcia działań na rzecz odzyskania przez Polskę niepodległości ogarnął Polonię Amerykańską, winońscy Kaszubi stali się oddanymi polskimi patriotami. Wnikliwie zbadano i drobiazgowo zanalizowano historię powstania Polonii oraz odkrycie świadomości politycznej. Jednak kaszubska społeczność w Winonie odstaje od reszty ze względu na to, że zawiązała się wcześnie i widoczny jest w niej silny wpływ kaszubskości. Ogromne podobieństwa – takie jak trudności w dojściu do porozumienia z hierarchią kościoła rzymskokatolickiego (duża część biskupów amerykańskich była pochodzenia irlandzkiego lub niemieckiego i traktowała Polaków z wyższością) – są dobrze udokumentowane. Jednak skłaniam się ku stwierdzeniu, że nawet porównywalnie niewielkie różnice, takie jak duży stopień zaangażowania politycznego, są znaczące w uznaniu Winony za kaszubską stolicę Ameryki.

Rozdział 1: Kaszubi

Prawdopodobnie pierwsi Słowianie zachodni, którzy osiedlili się na terenie dzisiejszej Polski, nieliczny lud Kaszubów, zachował swój język i tożsamość kulturową w części Europy Wschodniej, w której większa ilość słynnych i silniejszych ludów już dawno zaniknęła. Jako że Kaszubi nigdy nie mieli własnego rządu, należy ich określać raczej mianem grupy etnicznej niż narodowości. Na przestrzeni lat Kaszubi znajdowali się pod władzami Niemców, Polaków, a nawet Szwedów – wszyscy oni odrzucali ich, jako zwykłych rolników i rybaków. W dodatku Niemcy i Polacy próbowali zasymilować Kaszubów lub ich przesiedlić, wszystko na próżno. Kaszubi nie wywarli dużego wpływu na ludzkości, ponieważ zawsze musieli walczyć o swoje przetrwanie. Z tego samego powodu literatura kaszubska nie pojawiała się przed końcem XIX wieku. A jednak – mimo wszystko – Kaszubi przetrwali. Dziś kultura kaszubska dobrze rozwija się w Polsce, dzięki wielkim Kaszubom, takim jak Hieronim Derdowski, Aleksander Majkowski czy Anna Łajming oraz organizacjom jak Towarzystwo Młodokaszubów i Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie.

Dzisiaj określenie „Kaszuby” odnosi się raczej do tej części Polski, w której mieszkają polscy Kaszubi, niż do konkretnego obszaru zasiedlonego przez Kaszubów. Pewne miasta, takie jak Bytów (miasto siostrzane Winony), Kościerzyna i Wiele, skupiają wystarczająco dużą populację Kaszubów, by można je nazywać „miastami kaszubskimi”, lecz większość polskich Kaszubów żyje tuż obok pozostałych polskich obywateli z innymi korzeniami etnicznymi. Język kaszubski jest uznany przez polskie prawo za odrębny język i używa się go po dziś dzień, mimo iż istnieje ryzyko, że wyjdzie z codziennego użytku. Jednak, jeśli przez historię Kaszubów przewija się jakiś niezmienny wątek, to jest nim właśnie to, że – podczas gdy inne słynniejsze grupy etniczne stawały się słynne tylko po to, by niewiele później zginąć – Kaszubi pozostają mistrzami przetrwania.

Rozdział 2: Kaszuby nad Mississippi (1859-1870)

Kaszubi z 1850 roku raczej nie czuli się Polakami, Prusami a nawet Kaszubami. Chętniej utożsamiali się ze swoimi wioskami, parafiami i/lub swoimi rodzinami. W tym czasie Kaszubi słusznie byli zadowoleni, że znajdują się pod panowaniem pruskim; bezpośrednie prześladowanie nie zaczęło się aż do 1871 roku, kiedy utworzono Cesarstwo Niemieckie. Kaszubom pozwalano zachować rzymskokatolickie wyznanie; można było śpiewać polskie pieśni, a jeśli tylko obecny był polski kapłan – mógł on wygłaszać homilie w języku polskim. Podstawową edukację otrzymywano zarówno po polsku, jak i po niemiecku, a niektórzy młodzi mężczyźni kształcili się, by zostać księżmi. Wówczas Kaszubi mieli przede wszystkim problemy ekonomiczne. Rząd pruski starał się powiększyć ilość posiadłości niemieckich poprzez zachęcanie polskich i kaszubskich rolników do emigracji. Tym, którzy próbowali pozostać w ojczyźnie, trudno było utrzymać się z ubogich pól uprawnych.

Podróż przez morze była niewygodna i niebezpieczna; większość emigrantów stać było jedynie na przedostanie się do Ameryki w ładowni żaglowca. W miarę możliwości Kaszubi emigrowali w grupach razem ze znajomymi z ojczyzny. Pierwsza fala Kaszubów wyruszyła około 1857 r. z parafii na terenie Bytowa, Lipusza i Wiela. Osiedlali się na jednym z trzech obszarów: Wilno w stanie Ontario; Stevens Point w stanie Wisconsin; Winona w stanie Minnesota. Jako że Kaszubi byli urodzonymi rolnikami, większość z nich chciała nimi pozostać również w Nowym Kraju. Osadnikom na pierwszych dwóch obszarach udało się znaleźć pola uprawne i kontynuowali rolnictwo. Jednak społeczność kaszubska w Winonie odnalazła się w jednym z najszybciej rozwijających się miast w Minnesocie.

Przystosowanie się do miejskiego życia Winony było trudne, ponieważ Kaszubi żyli i pracowali tuż obok siebie, głównie na „Wschodnim Końcu” miasta. Bariery językowe były powodem dalszych trudności. Kaszubi nie mieli możliwości nauczenia się języka angielskiego w ojczyźnie. Z uwagi na to, że woleli pozostać wśród rodaków w nowym miejscu zamieszkania, również tam nauka języka angielskiego nie następowała zbyt szybko. Aby się porozumiewać musieli używać języka niemieckiego, którego nauczono ich wbrew własnej woli w ojczyźnie. Nieznajomość języka wykluczała otrzymanie stałego, lepiej płatnego zatrudnienia. Kaszubi podejmowali się głównie prac fizycznych, wymagających dużego wysiłku. Mimo to pisali do swoich krewnych w ojczyźnie, wychwalając swój nowy dom i zachęcając ich, aby również przybyli do Winony.

W 1862 roku mieszkające w Winonie kaszubskie i czeskie rodziny utworzyły osadę rolniczą Pine Creek, wzdłuż rzeki w Trempealeau County, w stanie Wisconsin. Niemalże natychmiast społeczność Pine Creek założyła rzymskokatolicką parafię Świętego Wacława i Najświętszego Serca Pana Jezusa. W 1871 roku, powstało miasto Dodge, które wchłonęło Pine Creek. Z czasem czeska część obszaru Dodge i Pine Creek została zasymilowana, przez co miasto i tamtejsze farmy stały się zasadniczo małą kaszubską enklawą. Społeczność Dodge i Pine Creek utrzymywała przyjacielskie stosunki z śląskimi imigrantami z Polski w pobliżu Trempealeau County towns of Arcadia and Independence, a między nimi doszło do zawarcia niewielkiej ilości małżeństw mieszanych. Jednak Dodge i Pine Creek zawsze były silnie powiązane z Winoną ekonomicznie i kulturowo. Rodziny regularnie przeprowadzały się z Winony do Dodge/Pine Creek i odwrotnie, mimo że gminy te znajdowały się w dwóch różnych stanach.

Niewielka ilość źródeł sprawia, że trudno określić, jak duża część Kaszubów z Winony komunikowała się z resztą społeczności w latach 60. XIX wieku. Akta wojskowe zawierają informacje o tym, że część Kaszubów z Winony zgłosiło się, aby walczyć w amerykańskiej wojnie domowej, natomiast niektórzy unikali wcielenia do armii. Gazeta winońska z reguły zwracała uwagę na “Polanders” lub “Polacks” (pejoratywne określenia Polaków), którzy mieszkali w “Warszawie” jedynie wtedy, gdy miały miejsce bijatyki, pożar lub inne nieszczęścia. Owe artykuły zazwyczaj były napisane protekcjonalnym tonem, co wskazuje na to, że anglojęzyczni Winończycy zdecydowanie gardzili Kaszubami, mimo że winońska ekonomia i szanse na dalszy rozwój zależały od zdolności Kaszubów do ciężkiej pracy za niską pensję.

Tłumaczenie: Weronika Depka Prondzinska

Rozdział 3: Od Kaszubów do Polskich Amerykanów (1870-1895)

Ok. 1870 roku, społeczność kaszubska w Winonie urosła zarówno pod względem wielkości, jak i wytworności. Pierwsze organizacje bratniej pomocy zakładano, aby zapewnić swoim członkom ubezpieczenie, a w 1872 roku założono parafię Św. Stanisława Kostki na wniosek Kaszubów, zmęczonych już oddawaniem czci w niemieckiej parafii Św. Józefa. Niesnaski pomiędzy kaszubskimi założycielami “Św. Stanisława” a hierarchią kościoła rzymskokatolickiego, która tam rządziła, nie ustępowały przez ponad dwie dekady. W połowie lat 70. XIX wieku miasto Winona utworzyło Czwartą Dzielnicę (Fourth Ward), włączając w nią społeczność „Wschodniego Końca” („East End”) i dając Kaszubom wyjątkowe prawo głosu w lokalnej polityce. Kaszubskich imigrantów wybierano na miejskich radnych, powiatowych komisarzy, a nawet członków legislatury stanowej w Minnesocie. W ten sposób winońscy Kaszubi uczyli się działać na znaczących pozycjach zarówno w kościele, jak i w urnach wyborczych.

W tym samym czasie, Bismarck realizował Kulturkampf („walkę kulturową”) pomiędzy cesarstwem niemieckim a kościołem rzymskokatolickim. Przyspieszyło to w znaczny sposób emigrację Polaków do Stanów Zjednoczonych. Zamiast wąskiej strużki Kaszubów i Ślązaków, napłynęła wielka fala – początkowo z części pod zaborem pruskim, a następnie z zaborów austriackiego i rosyjskiego. Zaskutowało to m.in. utworzeniem się pojęcia „Polonia” –społeczność Polaków zamieszkałych na terenie Stanów Zjednoczonych. Polacy, dotąd – w Europie – ograniczeni do własnych zaborów, teraz – w Stanach Zjednoczonych – mieli możliwość wytyczania i dążenia do osiągnięcia wspólnych im celów, wynikających z ich polskiej tożsamości. Publikowano polskojęzyczne gazety i utworzono dwie ogólnonarodowe organizacje bratniej pomocy: Zjednoczenie Polskie Rzymsko-Katolickie w Ameryce (Polish Roman Catholic Union of America) i Związek Narodowy Polski (Polish National Alliance). Paradoksalnie, Stany Zjednoczone stały się wybitnym centrum polskiej działalności politycznej i intelektualnej.

Skutkiem wzrastającej aktywności społecznej w kościele i polityce była postępująca amerykanizacja kaszubskiej społeczności w Winonie. Jednocześnie polonizacja polskich imigrantów w Ameryce również wywarła wpływ na kaszubskich Amerykanów. Nawet w Ojczyźnie nikt nie miał silnego poczucia bycia Kaszubem. W Stanach Zjednoczonych ludzie spoza kaszubskiej społeczności stale postrzegali ich jako „Polanders” lub „Polacks.” Jednak sytuacja w nowym kraju miała także swoje pozytywne strony. Dostępność ogólnonarodowych polskojęzycznych gazet dała winońskim Kaszubom możliwość, aby identyfikować się jako „Polonia”, a nawet sprawiła, iż owo utożsamianie się z „Polonią” i byciem spadkobiercami wspaniałej polskiej kultury zyskało w ich oczach na atrakcyjności. Nie byli już zwykłymi wieśniakami, walczącymi o byt w dziwnym, nowym kraju. Teraz wywodzili się oni od Polaków, którzy pokonali Krzyżaków i osmańskich Turków – nie wspominając już wet o ich współobywatelach – bohaterach amerykańskich, takich jak Pułaski czy Kościuszko. Kaszubska społeczność w Winonie szybko stawała się społecznością polsko-amerykańską. I był to dla nich powód do dumy.

Katalizatorem owego przeobrażenia Kaszubów w polskich Amerykanów było przybycie wielebnego Jana Romualda Byzewskiego (1842-1905), który służył jako duszpasterz w parafii Św. Stanisława w latach 1875-1890. Sam będąc Kaszubem i uchodźcą z Kulturkampfu, wielebny Byzewski odgrywał ważną rolę w religijnym i społecznym życiu winońskich Kaszubów. Dodatkowo, prócz założenia szkółki parafialnej, wielebny Byzewski przyczynił się w 1886 roku do wydania publikowanej w Winonie ogólnonarodowej polskojęzycznej gazety Wiarus. Krótko po tym powierzył Hieronimowi Derdowskiemu, wielkiemu kaszubskiemu poecie i świeżo przybyłemu do Ameryki imigrantowi, redagowanie Wiarusa. Jednak, mimo iż Derdowski był wybitną postacią kaszubskiej twórczości literackiej, świadomie działał na rzecz zintegrowania kaszubskiej społeczności Winony z polskimi Amerykanami, którzy stanowili „Polonię”. Inną ważną osobą, która odegrała ogromną rolę w życiu politycznym i społecznym „Polonii” był wielebny Dominik Majer, duszpasterz parafii Świętego Wacława i Najświętszego Serca Pana Jezusa w Pine Creek w latach 1878-1884.

Wyjazd wielebnego Byzewskiego z Winony w 1890 roku skutecznie pozbawił kaszubską społeczność w Winonie jej religijnego i społecznego centrum. Jednak ona sama nadal się rozrastała, do takiego stopnia, że niektórzy z nowo przybyłych imigrantów zatrzymywali się na krótki czas w Winonie zanim wyprowadzali się do gospodarstw w Dakocie Północnej, Montanie i zachodniej Minnesocie. Szybki wzrost parafii Św. Stanisława Kostki również był przyczyną problemów. Niezadowolenie wewnątrz zgromadzenia i sprzeczność opinii dotyczących jego przyszłości doprowadziły do częstej zmiany duszpasterzy, mimo że właśnie trwała budowa nowego, pięknego i wielkiego kościoła pod wezwaniem Św. Stanisława Kostki. Mimo że biskup Cotter podjął w Winonie starania, aby stłumić wrzawę, parafianie nieomalże posunęli się do jawnej rebelii, a sytuację tę zaostrzyły dodatkowo niepowściągliwe komentarze Derdowskiego w Wiarusie. Przyszłej Bazylice Św. Stanisława Kostki, która miała stanowić największy kaszubski monument, coraz mniej brakowało, aby stać się raczej nagrobkiem.

Tłumaczenie: Weronika Depka Prondzinska

STANY ZJEDNOCZONE

Podróż do Ameryki Północnej emigranci z Pomorza rozpoczynali najczęściej z portów w Bremie lub Hamburgu. Do tych miast docierali przeważnie koleją . Rozstanie z rodziną, najbliższymi i ziemią ojczystą należały do najcięższych przeżyć, objawiających się często płaczem, a nawet krzykiem. Na przykład pierwsi emigranci kaszubscy wyjeżdżający ok. 1858 r. z Hamburga do Kanady śpiewali Jeszcze Polska nie zginęła i zabierali ze sobą garść ojczystej ziemi3. Podróż przez Atlantyk należała do bardzo długich i przykrych. Pobyt na morzu niekiedy trwał ponad 3 miesiące. Pomieszczenia na statku najczęściej nie były przystosowane do przewozu ludzi. W ładowniach przeznaczonych dla transportu bydła jechali m.in. przed 1859 r. pionierzy kaszubskiego osadnictwa w Kanadzie. Liczba podróżnych przekraczała często dopuszczalne normy. Przez okres podróży dużo dzieci chorowało i umierało, a ciała ich wrzucano do morza. Często dawało o sobie znać wycieńczenie, np. emigranci w 1868 r., gdy wyszli na ląd w Nowym Jorku, ledwo mogli chodzić.

Na kontynencie Północnej Ameryki trasa kaszubskiego wychodźstwa wiodła zasadniczo Rzeką Świętego Wawrzyńca. Niektóre ze statków już poprzednio zahaczały o port Halifax. Na terenie kanadyjskim głównymi przystaniami były Quebeck i Montreal. Dalej posuwano się wzdłuż systemu wodnego Wielkich Jezior aż do zachodnich brzegów Jeziora Michigan. Ta trasa jest usiana trupami kaszubskich pionierów . Z Wielkich Jezior kierowali się do Detroit, Chicago, Milwaukee, Green Bay, Winony, okolic Portage i dalej na zachód. Niektórzy z kaszubskich emigrantów żyli początkowo w rozproszeniu w Kanadzie, później dopiero osiadali w Stanach Zjednoczonych. Prześledzenie procesu emigracyjnego pod względem statystycznym napotyka wiele trudności. By jednak uzyskać chociaż przybliżony obraz emigracji do USA, warto wskazać na poniższe dane z lat 1862-1871.

Powiat Liczba osób wyjeżdżających:
Człuchów 1110
Chojnice 2095
Kościerzyna 1037
Kartuzy 882
Wejherowo 1760

Gwałtowny wzrost fali emigracyjnej przypada na r. 1881. Ponowne nasilenie zamorskich wyjazdów notuje się w początkach lat dziewięćdziesiątych X IX w. Wyraźny zaś spadek następuje od 1894 r. W porównaniu z innymi powiatami Pomorza Wschodniego w latach sześćdziesiątych XIX stulecia emigracja zamorska z Kaszub przewyższała znacznie pozostałe. Jedną z przyczyn tego stanu był fakt, że te obszary najwcześniej uzyskały połączenie kolejowe.

Kaszubskie Osadnictwo w Większych Miastach Stanów Zjednoczonych

Pierwsza kaszubska rodzina Łemków przybyła do Detroit ok. 1859 r. Jan Lemke bywa nazywany pionierem nie tylko kaszubskiego, ale i polskiego osadnictwa w Detroit. Zmarł 22 III 1914 r. i został pochowany na miejscowym cmentarzu Mt. Olivet.

Poza rodziną Łemków pochodzenia kaszubskiego byli również: Antoni Ostrowski, Antoni Dettlof (na Kaszubach raczej Dettlaf), Józef Hildebrant, Johann Klebba, Antoni Treppa, Joseph Tuske, Joseph Grenka i Adolf Hic (może Hinc? ). Należeli oni do pierwszych osadników. Dane z 1898 r. wymieniają jeszcze dalszych parafian, jak: Gaffke, Reske, Rychert, Taube i Stromski . Wśród pierwszych polskich przybyszy do Detroit przeważali Kaszubi. Nie mając swego kościoła, korzystali z posługi duszpasterskiej w niemieckim kościele św. Józefa. Jednakże ambicje narodowe pchnęły polską ludność do powzięcia decyzji o budowie własnego kościoła p.w. św. Wojciecha, którego poświęcenie odbyło się 13 VII 1872 r. Wielkie zasługi przy jego wznoszeniu położyli m.in. ich duszpasterz Szymon Wieczorek CR, Jan Lemke i Antoni Ostrowski. Z inspiracji ks. Wieczorka ci ostatni wznosili szkołę parafialną, która jednak nie miała placet miejscowego ordynariusza. Za tę niesubordynację ks. Wieczorek musiał opuścić Detroit, co nastąpiło 25 V! 1873 r. Wspomniany Lemke brał żywy udział w działalności Zjednoczenia Polsko- Rzymsko-Katolickiego, które powołano do życia na plebanii parafii św. Wojciecha w 1873 r. W podtrzymywaniu własnej świadomości narodowej ważną rolę odegrała polska prasa. Od dnia 27 X 1885 r. zaczął się ukazywać w Detroit „Pielgrzym Polski”. Jego redakcję w styczniu 1886 r. objął kaszubski poeta Hieronim Derdowski. Na terenie parafii św. Wojciecha w 1904 r. zaczął wychodzić „Dziennik Polski”. Jego organizatorami m.in. byli ówczesny proboszcz ks. F. Mueller, August Schornack, John Wesland, Alex Lemke, August Siebe oraz Józef i Antoni Goike. Z czasem powstawały nowe polskie parafie m.in. założona w 1882 r. parafia św. Kazimierza. Miało w niej zamieszkiwać sporo Kaszubów. Dla gospodarczego życia Polonii ważne znaczenie miał założony przez Jana Żyndę w 1880 r. pierwszy polski browar. W latach dwudziestych obecnego wieku obchodzono 50-lecie istnienia parafii św. Wojciecha. Z tej okazji ukonstytuował się komitet złożony z 72 osób. Z tej liczby nazwiska 31 osób spotyka się obecnie na wsi pomorskich Kaszub. Można by stąd wnioskować, że ok. 40% osób pochodzenia kaszubskiego jeszcze po 50 latach istnienia parafii tworzyło jej skład. Biorąc jednak pod uwagę różnego rodzaju procesy migracyjne, należy i tę liczbę nieco zaniżyć. Parafia św. Stanisława Kostki jest najstarszą polską placówką duszpasterską w Chicago. Kościół pod tym wezwaniem był już czynny w 1867 r. Skład parafii tak określił Kruszka: „Lud złożony z Kaszubów (najlepsi katolicy), ze Ślązaków (pośredni) i Poznańczyków (ostatni) nie umiał się godzić”. Z parafią m.in. byli związani następujący księża: J. Piechowski C R17, M. Brzeziński18, A. Knitter, J. Palubicki i G. Palubicki.

Do pierwszych członków parafii św. Stanisława należał J. Pallasch, pionier osadnictwa North-West Side, pochodzący z Kalisza k. Kościerzyny. Wśród zasłużonych dla miasta trzeba także wymienić: J. Blaski i B. Blaski, synowie Bernarda i Pauliny Żynda oraz P. Schwaba i J. Schwaba, urodzeni w Stevens Point, a także ich dzieci Frank i Mary Schwaba. Obecnie kaszubskie osadnictwo w tej parafii znajduje się w stadium szczątkowym, gdyż miejscowi duszpasterze nawet o takiej regionalnej grupie nic nie wiedzą. Parafia liczy ok. 650 rodzin, w tym tylko 150 rodzin polskiego pochodzenia. O wiele większe zgrupowanie Kaszubów występowało w parafii św. Jozafata, powstałej w 1884 r. Jednym z jej proboszczów był ks. X. Lange, Kaszuba urodzony w 1857 r. w Domatowie. Był rodakiem swoich parafian, gdyż większość Kaszubów tej parafii pochodziła z północnych Kaszub. Jego następcą został ks. F. Ostrowski, urodzony w Kościerzynie. Obecny proboszcz, ks. Rogala, w 1979 r. wyrażał się o swojej społeczności, że jest nadal w Chicago główną parafią na Kaszubowie, a liczbę parafian pochodzenia kaszubskiego określa na ok. 30%. Zaznaczył również przy tym, że wyraźną przewagę w kościele zyskują narody języka hiszpańskiego, podobnie jak w parafii św. Stanisława w tymże mieście. Z kilku parafiami Chicago związał swoje życie ks. Paweł Rhode, urodzony w Wejherowie 16 IX 1870 r., pierwszy polski biskup w Ameryce. Funkcje duszpasterskie pełnił w parafiach św. Wojciecha, św. św. Piotra i Pawła oraz św. Michała Archanioła. W tej ostatniej w 1908 r. został mianowany biskupem pomocniczym Chicago. Dzień jego konsekracji stał się okazją do wielkiej manifestacji Polonii amerykańskiej. Na ten moment wyczekiwano od wielu lat, domagając się równouprawnienia. Nominację na ordynariusza diecezji Green Bay otrzymał w 1915 r. Biskup Rhode był inicjatorem Zjednoczenia Kapłanów Polskich w Ameryce. Zmarł po II wojnie światowej. Ramułt przy końcu X IX w. spośród ok. 100 000 Polaków w Chicago wyróżnia prawie 1/3 Kaszubów, mieszkających głównie przy Noble i Division Street. Ta liczba wydaje się nieco zawyżona. Polska osada w Milwaukee w 1863 r. liczyła 30 rodzin, które w tym czasie korzystały z kościoła niemieckiego Świętej Trójcy przy Greenbush Street.


Wśród pierwszych emigrantów przeważali osadnicy z Prus Zachodnich i Poznańskiego. Osadnicy z Kaszub nie tworzyli tu poza Wyspą Jonasza jakiejś zwartej grupy, ale żyli w rozproszeniu po różnych polskich parafiach. Spośród pierwszych osadników o nazwiskach spotykanych na pomorskich Kszubach warto jedynie wskazać na Martina Kulasa (1860 r.) i J. Ebertowskiego (1864 r.). W następnych latach przybywają dalsi osadnicy, o których wiadomo, że urodzili się na Kaszubach. Na podstawie ksiąg małżeństw parafii św. Stanisława z lat 1877-1910 udało się ustalić, że tylko z byłego powiatu puckiego przybyło tam 69 rodzin, zaś z dalszych części Kaszub 19 rodzin . Osobna i bardzo oryginalna historia to kaszubskie osadnictwo na Wyspie Jonasza (Jones Island), która należała do parafii św. Stanisława. Większość osadników przybyła tu z okolic Pucka, jak już wyżej zaznaczono. Zbudowali sobie małe drewniane domy usytuowane przy wąskich uliczkach. W 1870 r. huragan zniszczył zabudowania wyspy, ani jeden domek nie pozostał na dawnym miejscu. Po 1872 r. wyspę zaczęli zasiedlać nowi kaszubscy przybysze, wśród których na czoło wybijał się aktywny Jakub Muza. Na wyspie pielęgnowano kaszubskie wesela i inne zwyczaje rodzinne. Poza żywiołem, jak huragan, niebawem inne kłopoty stanęły przed mieszkańcami wyspy. W 1897 r. po te tereny zaczęła sięgać Illinois Steel Company z myślą o budowie urządzeń portowych. Sprawa zaczęła się od procesów sądowych poprzez exodus z wyspy w latach dwudziestych obecnego stulecia aż do jego zakończenia w 1942 r. Wyspę miało zamieszkiwać niegdyś ok. 3 000 kaszubskich rybaków, co wydaje się również liczbą nieco zawyżoną. Obecnie Jones Island jest półwyspem, wysuniętym nieco w jezioro Michigan. Cały obszar zajęły urządzenia portowe, a po kaszubskich osadnikach nie pozostało ani śladu. Pierwsi polscy emigranci, głównie Kaszubi, pojawili się w Winonie w 1857 r.33 Własny kościół p.w. św. Stanisława Kostki ukończyli w 1872 r. Wśród zasłużonych pionierów kościoła i parafii wymienia się komitet złożony z 6 członków: August Bambenek, Martin Bambenek, Francis Drążkowski, Nicolaus Tryba, John Czapiewski i August Cierzan. Duszpasterstwo w parafii w r. 1875 prowadził ks. R. Byzewski, pochodzący z Karwi na pomorskich Kaszubach. Sprowadził on siostry Notre Dameoraz zbudował szkołę parafialną. Ponieważ parafia św. Stanisława szybko się rozrastała, w zachodniej części miasta wzniesiono w 1905 r. kościół św. Kazimierza, który stał się drugą z kolei polską parafią. Według opisu H. Derdowskiego z 1897 r. Winona liczyła 20 000 mieszkańców, wśród nich było 5 000 Polaków, w tym 4 000 Kaszubów. Chociaż inne miasta posiadały w tym czasie więcej żywiołu kaszubskiego, to jednak Winona uchodziła za stolicę amerykańskich Kaszubów, a to głównie z tej racji, że zwyczaje kaszubskie zachowały się tu w najczystszej formie. Ochrymowicz pisze, że kaszubskie osadnictwo ze Stanów Zjednoczonych właśnie w Winonie miało czysty monolityczny charakter. Obecnie miasto liczy nieco ponad 26 000 mieszkańców, czyli liczba jego mieszkańców w ciągu 80 lat wzrosła tylko nieznacznie, bo o 6 000 osób. W tym liczbowym kotekście interesuje nas przede wszystkim kaszubskie osadnictwo. Jakim niekorzystnym zmianom uległo ono w stosunku do pozostałego polskiego osadnictwa? O ile w 1897 r. zajmowało ono 4/5, czyli 80% Polaków, to obecnie sytuacja zdaje się całkiem odwrotna, gdyż tylko 20% jest już prawdopodobnie pochodzenia kaszubskiego, zaś 80% pochodzenia niekaszubskiego. Biorąc pod uwagę spis rodzin zamieszczony w księdze pamiątkowej kościoła św. Stanisława z 1971 r.,dowiadujemy się, że tę parafię zamieszkiwało 1593 rodzin pochodzenia polskiego, w tym 364 rodziny o nazwiskach spotykanych na Kaszubach nadbałtyckich. Można by stąd wnioskować, że tę parafię zamieszkuje 25% ludności pochodzenia kaszubskiego. Ponieważ niektóre identyczne nazwiska z pomorskich Kaszub i Winóny spotykamy również w innych częściach Polski, liczbę 25% należy zredukować do 20% lub jeszcze niżej. Współcześnie obydwie parafie św. Stanisława i św. Kazimierza tracą powoli polski charakter narodowy. Liturgię w kościołach odprawia się wyłącznie w języku angielskim.

Kaszubskie Osadnictwo w Pozostałych Miastach Stanów Zjednoczonych

W stanie Wisconsin poza wspomnianym już Milwaukee występuje największe zgrupowanie emigrantów z Kaszub. Jedną z tych miejscowości jest Polonia. Zarówno w jej okolicach, jak i w Green Bay, Stevens Point oraz Portage polskie osadnictwo zapoczątkował Michał Kożyczkow- ski, który miał farmę w okolicach Gdańska. Jego główną rolę,jak i Adama Klesmita, Józefa Szulfra i Jana Żyndy w osadnictwie tych terenów podkreśla kilku autorów. Pamięć o tych aktywnych pionierach kaszubskich przetrwała do czasów współczesnych, o czym przekonał się osobiście A. Męclewski w 1975 r. Zachowane w tejże parafii księgi małżeństw od 1888 r. (poprzednie spłonęły) wskazują, że pionierzy pochodzą z byłych 4 powiatów: kościerskiego, kartuskiego, bytowskiego i chojnickiego. W sumie jest ich 219 przypadków. Polonia jest najstarszą polską osadą nie tylko w stanie Wisconsin, ale także na całym północnym zachodzie. Na jej obszarze czy w pobliżu powstały dalsze, jak Stevens Point, Bevent, Rosholt, Fencher, Custer, Hatley, Toruń i Peplin. Z parafii Polonia m.in. pochodzi ks. Feliks Burnat, zasłużony bardzo dla naszej sprawy narodowej jako proboszcz parafii św. Stanisława na Manhatanie w Nowym Jorku, oraz ks. Joseph Schulist, proboszcz parafii Polonia w latach 1951-1974. Wspomniane wyżej Stevens Point jest również znane z osadnictwa Kaszubów w tym mieście, przemieszanych z pozostałą Polonią, o czym można się przekonać na podstawie ksiąg pamiątkowych. Biorąc jednak za podstawę księgi metrykalne z parafii św. Piotra, trzeba stwierdzić, że Kaszubi w tej parafii stanowili nieliczną grupę . Znaczne usługi dla naszej kultury nie tylko drukarskiej w Stevens Point oddała rodzina Worzałów, Szczepan i Józef. Firma ta wydała wielką liczbę książek, głównie z beletrystyki. Szczepan urodził się w 1872 r. na Pomorzu. Tych założycieli „Gwiazdy Polarnej”, pisma egzystującego do dziś, zalicza się do grupy Kaszubów zasłużonych dla Stanów Zjednoczonych. Do Hofa Park przybyli imigranci „z Kaszub, Pomorza i Poznańskiego”. Początki kolonizacji sięgają tu r. 1877. Pracę od podstaw rozpoczynali w głuchym borze karczowali drzewa i przygotowywali ziemię pod uprawę. Ich stopa życiowa szybko się podnosiła. Na początku obecnego stulecia posiadali już parowe silniki do tarcia drewna, budowali saloony, sklepy i hotele. W kolonizację terenów Hofa Park, Angelica i Pułaski znaczny wkład wnieśli nie tylko Kaszubi, ale i inni mieszkańcy Pomorza i Poznańskiego. Z posługą duszpaszpasterską dla wiernych Hofa Park spieszył niemiecki proboszcz z Seymur odprawiając mszę św. w prywatnych domach. W 1883 r. mieli już własny kościół. O osadnictwie w Grenn Bay księga pamiątkowa zanotowała, że w 1870 r. przybyli tu rybacy Kaszubi z Pomorza oraz Polacy z Poznańskiego. Ta księga odnotowała zaledwie kilka zbieżnych nazwisk występujących także na pomorskich Kaszubach. Jednym z osadników był Frank Aland ,,a Cassube […] from Danzig”, który w czasie trwania morskiej podróży aż do osiedlenia się w Green Bay prowadził dziennik. Żył 102 lata, zmarł w 1960 r., w swoim czasie był żywą kroniką polskiego, w tym także kaszubskiego, osadnictwa. W diecezji Green Bay w parafii św. Antoniego w Niagara przez 23 lata funkcję proboszcza pełnił ks. Dominik Szopiński, Kaszuba urodzony w 1883 r. w Przerębskiej Hucie k. Kościerzyny. W czasie pobytu w Stanach Zjednoczonych żywo propagował nasze sprawy narodowe, ogłaszając liczne artykuły w polskiej prasie i uczestnicząc w pracy polskich organizacji narodowych . Nieliczne kaszubskie rodziny osiedliły się w Berlinie , w którym Kaszubi byli przemieszani z Poznaniakami. Jednym z mieszkańców Berlina był także Antoni Bronk, pochodzący z „Mszeszewsciech Pustk” . Stosunkowo zwarta grupa Kaszubów zamieszkuje sąsiadujące z Winoną Pine Creek, leżące już w stanie Wisconsin za rzeką Missisipi. Znaczny ich procent jest znany współcześnie z wzorowo prowadzonych farm. W latach sześćdziesiątych obecnego stulecia kaszubskie dialekty w stanie Minnesota badał J. Perkowski, który poza Winoną spenetrował jeszcze Greenbush, Duluth, Minneapolis i St. Paul. Jednym z jego informatorów w Winonie był Steven Stanislawski, urodzony w tymże mieście. Jego matka pochodziła z Kłączna k. Ugoszczy. Ze wspomnianym już miastem Minneapolis, z parafią Świętego Krzyża swoją osobą związał ks. H. Jażdżewski, urodzony w parafii Wiele. W St. Paul założył parafię św. Kazimierza, zaś w Minneapolis osiadł w 1894 r. Parafią św. Jana Kantego w Wilnie w 1902 r. zarządzał ks. J. Ciemiński, urodzony w 1868 r. w pamfii Borzyszkowy. Wśród Polaków w New Brighton znaczny procent stanowili Kaszubi. W 1902 r. nie posiadali jeszcze własnego kościoła. Z pomocą duszpasterską dojeżdżał do nich ks. D. Majer z St. Paul . Na północny zachód od stanu Minnesota leży Północna Dakota. Ślady kaszubskiego osadnictwa spotykamy tu jedynie w Warszawie (Pułaski), Minto i Fried. Parafia św. Stanisława w Warszawie (Pułaski) została założona przez Pomorzan ok. 1880 r. Pierwsi emigranci, w znacznej części Kaszubi, przybyli tu w 1878 r. Nabożeństwa początkowo odprawiano u rodziny Pelowskich i Kiedrowskich. Nowy kościół dla celów liturgicznych udostępniono dopiero w 1901 r. W Południowej Dakocie leży Grenville (Puck) z parafią św. Józefa. Nazwę Puck dodano, gdyż miejscowość leży nad jeziorem (chociaż pomorski Puck nad morzem), a ponadto sporo Kaszubów przybyło tu z okolic Pucka i Wejherowa, i to już w 1879 r. Z Południową Dakotą graniczy Nebraska. Tu powstała polska kolonia o nazwie Chojnice, mająca niewątpliwie związek z pomorskim miastem. Nadmorskie położenie stanu Nowy Jork bardzo sprzyjało osadnictwu, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę dogodną wówczas komunikację morską. W parafii św. Stanisława Kostki w Brooklynie pracował ks. L Wysiecki, ur. w 1866 r. w Luzinie k. Wejherowa. Duszpasterzował w niej w latach 1898-1922. Dzięki niemu powstała również parafia M. B. Częstochowskiej61. Wiadomości o Kaszubach w Buffalo są nader skromne. W czasie zaburzeń w tym mieście doszło do utworzenia niezależnego kościoła M. B. Różańcowej. Należała do niego również grupa Polaków z Prus Zachodnich, w tym także Kaszubi . Ci ostatni są tu rozsiani po wielu polskich parafiach. Emigracja polska, w tym także kaszubska, z okresu II wojny światowej kierowała się głównie do miast. Niektórzy z tych, co zostali na wsi, szybko ją opuszczali, przenosząc się do ośrodków przemysłowych. Odtworzenie losów tej emigracji napotyka poważne trudności.

Kaszubi z Jones Island Fishing Village 1898

W 1857 roku, dzięki staraniom Byrona Kilbourna i innych, utworzono kanał żeglugowy, „prosty odcinek” od rzeki Milwaukee w pobliżu ujścia rzeki Menomonee do jeziora Michigan. W rezultacie Milwaukee stanie się głównym węzłem żeglugowym i narodziła się wyspa! Dziesięć lat później ziemia ta okaże się atrakcyjna dla grupy imigrantów zwanych Kaszubami (bez związku z Kimem i Khloe, czyli Kardashianami). Kaszubowie, jak ich też nazywano, byli Słowianami z Pomorza na terenach dzisiejszej północno-zachodniej Polski, z których większość mieszkała nad Bałtykiem. Zaczęli osiedlać się na Wyspie Jonesa w 1870 roku. Mówili językiem kaszubskim, który był blisko spokrewniony z polskim. A byli rybakami. To jest widok z lotu ptaka na społeczność w 1898 roku, kiedy społeczność na wyspie Jones była w szczytowym okresie. Miał nawet „Main Street” i małą plażę. Ale społeczność miała stać się ofiarą postępu. Mieszkańcy nie mieli prawa do ziemi; byli tylko lokatorami. Ponieważ znajdowało się bezpośrednio nad jeziorem, miasto wybrało go na lokalizację oczyszczalni ścieków. Zdecydowana większość Kaszubów została wysiedlona w latach dwudziestych XX wieku, ale Felix Struck, tytułowy „król” wyspy, pozostał. W latach czterdziestych ubiegłego wieku ostatnie domy zniknęły (Struck opuścił w 1943 r.), A wyspa została utracona z powodu ulepszeń w porcie Milwaukee, części przebudowy portu wewnętrznego.

Wyspa Jones, pierwotnie półwysep o długości mili, graniczący z linią brzegową jeziora Michigan, jest dziś miejscem, w którym znajduje się oczyszczalnia ścieków Milwaukee i znaczna część miejskich obiektów portowych. Obszar ten ma długą i fascynującą historię, w tym bliskie powiązania z kilkoma ważnymi gałęziami przemysłu morskiego oraz bogate i zróżnicowane dziedzictwo etniczne Milwaukee. W 1854 roku budowniczy statków James Monroe Jones założył stocznię na wyspie i nadał jej tożsamość, która przetrwała do czasów współczesnych. Później w latach 70. XIX w. Na wyspie zaczęła osiedlać się spora kolonia kaszubskich rybaków, polskich imigrantów z Bałtyku Helskiego. Mieszankę etniczną kolonii na wyspie poszerzyli Niemcy z rejonu Szczecina nad Bałtykiem oraz garstka Skandynawów i innych narodowości. Oficjalnie wszyscy mieszkańcy Jones Island byli „lokatorami” na terenie, którego nie posiadali. W 1892 roku firma Illinois Steel Company, która rościła sobie tytuł prawny do ziemi, rozpoczęła długą serię procesów sądowych w celu ustalenia, kto naprawdę jest właścicielem wyspy Jones. Opierając się na badaniach tradycyjnych źródeł, aktach sądowych, kolekcjach zdjęć i osobistych wywiadach, niniejszy tom w fascynujący sposób opisuje życie i zwyczaje rybaków.

Historia Kaszubów z Jones Island

Kaszubi byli potomkami słowiańskiego plemienia, które osiadło na wybrzeżu Bałtyku w latach 600-900. Kiedyś zaludniali cały obszar wschodnich Niemiec aż do Łaby. Tradycyjnie duża część Kaszubów utrzymywała się z rybołówstwa. Przez setki lat ich liczebność malała, a wielu członków pozostałej populacji osiedliło się w Zatoce Puckiej i na Półwyspie Helskim na bałtyckim wybrzeżu Polski, regionie znanym później jako Kaszuby. Chociaż dzielili obszary geograficzne z Prusami, a zwłaszcza z Polakami, wielu członków tych grup uważało Kaszubów za odrębną grupę etniczną. Sami Kaszubi dążyli do samo-przybliżonych granic: rzeka N-KK; S-E Bay St, (częściowo); E-Lake Freeway / 794, W-KK River Dzisiejsza okolica-Park Kaszube identyfikować się jako Polacy. Większość Kaszubów mieszkała w małych, egalitarnych wioskach na ich wybrzeżu, z ograniczonym kontaktem z szerszą społecznością. W latach 1775-1918 Polska została podzielona przez Austrię, Rosję i Prusy. W latach 70. XIX w. Pruski przywódca Bismarck zapoczątkował politykę germanizacyjną w zachodniej części Polski, zaprojektował tabor mówiący innymi językami niż niemiecki, osłabiający Kościół katolicki i zastępujący polskich właścicieli ziemią obywatelami niemieckimi. Ta polityka (i inne związane z rozbiorami) doprowadziła pod koniec XIX wieku do masowych migracji ludności z Polski, w tym Kaszubów. Wiele z nich przybyło do Stanów Zjednoczonych. Niektórzy z nowo przybyłych znaleźli dom w dzisiejszej dzielnicy Riverwest, gdzie założyli parafię św. Jadwigi. Kolejnym obszarem osadniczym odkrytym przez wczesnych przybyszów kaszubskich była wyspa Jones. Wiadomość o pustym wybrzeżu rozeszła się szybko i wkrótce do pierwszych imigrantów dołączyły setki innych Kaszubów, którzy zorganizowali na wyspie wioskę rybacką, choć niewielu mieszkańców posiadało tytuły do ​​ziemi.

Pod koniec XIX wieku wioska na wyspie liczyła od 1200 do 1600 mieszkańców – większość z nich to Kaszuby z Polski, niewielka liczba mieszkańców Pomorza niemieckojęzycznego oraz garstka Norwegów i Irlandczyków. praktyki kooperacyjne z Polski. Na Kaszubach, podobnie jak na wyspie Jones, 12 do 15 wieśniaków zbierało się w domku tymczasowych przywódców i decydowało, jak rozłożyć obciążenie pracą lub koszt nowej sieci lub naprawy łodzi. Każdej grupie zwykle przypisywano wyłączne prawa do połowów w określonych miejscach. Przeważająca ludność kaszubska na wyspie Jones stanowiła najważniejszą komercyjną osadę rybacką południowo-wschodniego Wisconsin. Nawet w XX wieku mieszkańcy wioski mieli na wyspie niewiele nowoczesnych obiektów. Większość polegała na lampach naftowych i wychodkach, a wodę czerpała z beczek zatopionych w piaszczystej ziemi. Jako lokatorzy nie płacący podatków, wyspiarze otrzymali kilka usług komunalnych, takich jak patrole organów ścigania. Na ogół sami pilnowali, a życie w wiosce rybackiej na wyspie Jones tętniło energią. Typowy dzień pracy trwał 12 godzin. Jednak mimo dużego obciążenia pracą na wyspie zajęcia w czasie wolnym wymagały nie mniej energii. Mnóstwo barów i sal tanecznych na wyspie przyciągało również wielu mieszkańców kontynentu. Ich praca i strategie utrzymania były wymagające, a życie na jeziorze również mogło być niebezpieczne.

Rodzina Budziszów August Bernard Anton Budzisz urodził się w 1870 r. W gminie kaszubskiej w Polsce, a do Milwaukee wyemigrował w 1888 r. Jego żona Franciszka (z domu Czarkowski) była córką polskich – prawdopodobnie kaszubskich – imigrantów. Jej rodzina początkowo osiedliła się w Gruzji, a później wyemigrowała do Milwaukee i rejonu Riverwest. Para wyszła za mąż w 1894 roku, zbudowała dom na wyspie Jones i założyła rodzinę. Wkrótce August został kapitanem własnej łodzi rybackiej Mayflower. Para miała dziewięcioro dzieci. Gdy synowie dorastali, pomagali na łodzi rybackiej, podczas gdy córki czyściły sieci i suszyły ryby na brzegach. Jeden z ich synów, Rajmund, był głównym asystentem kapitana Budzisza. Para często stawiała czoła wzburzonemu morzu, burzom, awariom łodzi i temperaturom poniżej zera, aby sprowadzić do domu swoje codzienne połowy. Jednak 11 czerwca 1925 r. Wydarzyła się tragedia. Mayflower zapalił się 10 mil od portu Milwaukee. Nie mając innego wyjścia, ojciec i syn zaryzykowali, skacząc do wzburzonych wód jeziora Michigan, gdzie zginęli. Owdowiała Franciszka Budzisztold Milwaukee Journal następnego dnia (12 czerwca 1925): „Oboje kochali jezioro i mieszkali na nim przez większość czasu. Wydaje się też okrutne, że jezioro w końcu ich pochwyci, ale takich rzeczy nigdy nie można było przepowiedzieć ”. Ojciec i syn zostali pochowani na cmentarzu św. Wojciecha w Milwaukee.

AUSTRALIA NOWA ZELANDIA

Imigracja jest istotną cechą historii Australii i tożsamości narodowej. Od 1788 r. Miliony podróżowały przez oceany do Australii w poszukiwaniu szczęścia, możliwości i wolności. Przybywali kliprami, parowcem i liniowcem, dopóki samolot nie stał się głównym środkiem dalekich podróży w latach 70. Podróżom tym towarzyszyły uczucia smutku, podniecenia, strachu i nadziei. Wylądowali w wielu portach w Australii, w szczególności w Fremantle, Adelajdzie, Melbourne i Sydney.

Długa i niebezpieczna podróż 1850r-1870r

Dla tych, którzy podróżowali do Australii w XIX wieku, podróż była często długa i niebezpieczna. Przy spokojnej pogodzie żaglowiec może zająć nawet cztery miesiące, podczas gdy dobrze zarządzany kliper przy sprzyjających wiatrach mógłby pokonać podróż w nieco ponad połowę tego czasu. Statki te reprezentowały szczyt technologii żaglowców. Dzięki opływowym kadłubom i hektarom żagla zaprojektowanym do łapania nawet najmniejszej bryzy, maszynki do strzyżenia zostały zbudowane przede wszystkim z myślą o szybkości. W latach pięćdziesiątych XIX wieku można było podróżować parowcem pomocniczym, wykorzystując połączenie pary i żagla. Jednak technologia parowa była nadal zbyt nieefektywna, aby statek mógł podróżować aż do Australii o własnych siłach. Z dominacją silnych wiatrów zachodnich na szlaku żeglarskim „Wielkiego Kręgu” korzystnych dla kliperów, żagiel nadal dominował w handlu do końca lat 70.

Podróż z asystą 1900r-1920r

Na przełomie XIX i XX wieku podróż do Australii dla pasażerów była krótsza i znacznie wygodniejsza niż w latach pięćdziesiątych XIX wieku i siedemdziesiątych XIX wieku. Do 1914 roku sześć głównych firm, Aberdeen Line, Blue Funnel Line, Orient Line, P & O Line, P&O Branch Line i White Star Line, zdominowało regularny bieg Anglia-Australia. Otwarcie Kanału Sueskiego w 1869 roku dało statkom z Europy alternatywną trasę do Australii. Na początku XX wieku parowce stały się popularną metodą transportu. Nie zależne już od silnych wiatrów napotkanych na trasie „Wielkiego Kręgu”, wiele linii żeglugowych płynęło teraz przez Kanał Sueski, skracając długość podróży do Australii do 35 lub 40 dni. Podróż parowcem zapewniła również niezawodne czasy podróży, a większe żelazne kadłuby zastępujące tradycyjne drewniane zapewniały pasażerom zwiększoną przestrzeń pod pokładem. Nowe parowce oferowały większy komfort pasażerom, w tym wielkie sedany dla pasażerów pierwszej klasy i małe kabiny, zamiast miejsc do spania w klasie sterowej.

Podróż dla wielu 1940r-1960r

Wybuch II wojny światowej zamknął australijskie porty dla imigracji. Pod koniec wojny setki tysięcy przesiedleńców z Europy Wschodniej musiało się gdzieś udać. Inni, zwłaszcza Brytyjczycy, chcieli zacząć od nowa. W okresie powojennym imigranci z Europy często doświadczali tłoku na pokładach szybko remontowanych okrętów wojennych. Aby sprostać zapotrzebowaniu, zapewniono zakwaterowanie w akademiku, aby przewieźć jak najwięcej pasażerów. Jednak warunki szybko się poprawiły, gdy firmy żeglugowe zaczęły konkurować o lukratywny handel migrantami. Aby przyciągnąć pasażerów, konkurencyjne firmy żeglugowe promowały egzotyczne porty na trasie Kanału Sueskiego. Jednak kanał został zamknięty dla statków liniowych podczas kryzysu sueskiego w latach 1956-57 i ponownie w latach 1967-75 po wojnach arabsko-izraelskich. W tych latach statki pasażerskie powróciły na starą trasę wzdłuż zachodniego wybrzeża Afryki i wokół Przylądka Dobrej Nadziei. „Populuj lub zgiń” stało się hasłem, gdy rząd Australii rozpoczął intensywną międzynarodową kampanię promocyjną, aby zachęcić do migracji do Australii. Kampania początkowo była skierowana do Brytyjczyków za pomocą programów takich jak „Wyprowadź Brytyjczyka”, a następnie rozszerzyła się, aby zapewnić pomoc i programy ponownego spotkania innym Europejczykom.

Zmiana w podróży 1970r-2000r

W latach siedemdziesiątych fala powojennej migracji liniowca do Australii dobiegła końca. Pojawienie się kontenerowców oznaczało, że statki migrujące nie mogły już polegać na ładunkach, aby finansować swoje rejsy powrotne, a coraz więcej ludzi przybywa samolotami. W 1977 roku Australis stał się ostatnim statkiem, który przewoził imigrantów z asystą w Australii. Odtąd wszyscy migranci przybrzeżni przybywający do Australii podróżowali samolotem. Imigracja do Australii spadła dramatycznie we wczesnych latach siedemdziesiątych. Osiągnął powojenny najniższy poziom w 1975 r., Zanim odzyskał równowagę na początku lat 80. Osoby podróżujące dziś samolotem do Australii mają zupełnie inne doświadczenia migracyjne. Dzięki podróżom lotniczym świat stał się znacznie mniejszy, a podróż do nowego domu jest stosunkowo szybka. Skrócony czas podróży i znacznie lepsza komunikacja ułatwiają migrantom utrzymywanie kontaktu z przyjaciółmi i rodziną po powrocie do domu lub powrót z wizytą do „starego kraju”. Australia od lat 70. gościła migrantów z wielu krajów, w tym Wietnamu, Turcji, Libanu, Wielkiej Brytanii, Chin, Indii, Nowej Zelandii, RPA, Chile, Polski, Timoru Wschodniego, Azji Południowo-Wschodniej i Rogu Afryki – Erytrei, Somalii Etiopia. Niektórzy imigranci, uciekając przed wojną i konfliktami w różnych częściach świata, przybyli małymi i często niezdatnymi do żeglugi łodziami.

Fascynująca historia żony por. Adamskiego Stanisławy i jego czteroletniej córki Danuty to kolejny mroczny rozdział w historii Polski, którego nie można przeoczyć.

Stanisława Jutrzenka Trzebiatowska i jej córka Danuta
Oto ich historia

Stanisława Jutrzenka-Trzebiatowska (Adamska z domu Grzelak) urodziła się w 16 Listopada 1907 r. W Kole na zachód od Warszawy, jako druga najstarsza w rodzinie dwunastu dzieci,

Stanislawa w Australi wyszła za C. Trzebiatowski i tam zmarła w Perth 20 Grudzień 2003.

Danuta Adamska urodziła się 20 Grudnia 1936 w Polsce, wraz z Matką w 1950 roku dotarli do Australi statkiem General Langfitt. Danuta wyszła za mąż za J. Kurzeja. i obecnie mieszka w Perth w Australii.

Polscy uchodźcy opowiadają o swoich przeżyciach na wygnaniu, rozproszeniu i przesiedleniu ”, który opowiada o losie niezliczonych Polaków, którzy zostali przesiedleni do sowieckich obozów pracy, ale ostatecznie przesiedleni do Australii.

General Langfitt to nazwa statku, który w 1950 roku zabrał ich do nowego do domu w Australii Zamieściłem tutaj jedynie uwagi żony por. Adamskiego, Stanisławy Jutrzenki-Trzebiatowskiej (Adamska).

Historia General Langfitt doskonale łączy niezwykłą historię grupy przesiedleńców, głównie kobiet i dzieci, z Polski, którzy przybyli do Australii w 1950 r., Oraz ich późniejsze doświadczenia w Australii. Trudności życia niektórych imigrantów, takich jak General Langfitt Group, przed przybyciem do Australii, nie są w pełni uświadamiane ani odpowiednio udokumentowane. Niezwykłe są historie przeżycia osób z grupy deportowanych z Polski do pracy w odległych obozach pracy w Związku Radzieckim. I to jest ważne dla historii Australii i szerszego opisu ludzkich wysiłków i wytrwałości, aby te historie zostały opowiedziane.


Stanisława Jutrzenka Trzebiatowska

Obszar, w którym mieszkaliśmy, znajdował się pod panowaniem rosyjskim, więc w naszej wiosce nie było nauki, dostępna była tylko nauka nieformalna. Dziewczęta nie mogły chodzić do szkoły. Znajomy, który był nauczycielem, pomógł naszym rodzicom znaleźć szkołę dla mojego starszego brata i mnie około dwudziestu kilometrów od moich rodziców. Kiedy mieliśmy dwa lub trzy dni bez lekcji, wracaliśmy do domu pociągiem. Trzymaliśmy się za ręce, bo zanim dotarliśmy do domu naszych rodziców, już się ściemniało.

W 1925 i 26 roku odbyłam szkolenie pedagogiczne, po którym uczyłam w sąsiedniej wiosce, w której mieszkałam. Uczyłam przez sześć lat, a następnie w 1935 r. Poślubiłam Henryka Adamskiego, który również był nauczycielem. Po ślubie zmieniłam miejsce zamieszkania na wieś pod Pińskiem we wschodniej Polsce, gdzie mieszkał mój mąż. Była tam duża szkoła i razem uczyliśmy. Moja córka Danuta Teresa urodziła się w 1936 roku. Miałam tylko jedną córkę, bo byliśmy razem tylko cztery lata.

Stanislawa Jutrzenka-Trzebiatowska (wówczas Adamska) miała 33 lata, kiedy wraz z córką została deportowana do Kotłasu na północny wschód od Moskwy.

Stanislawa Jutrzenka-Trzebiatowska (Adamska):

Rosja

Nie mieliśmy wyboru, dokąd się udać, po prostu poszliśmy tam, gdzie nas zabrali. Wszystkie kobiety zostały zabrane na miejsce w pobliżu linii kolejowej. Tam nagle zobaczyłem żołnierza w polskim mundurze z polskim godłem. Niewiele wiedzieliśmy o tym, co się dzieje, ponieważ byliśmy tak odizolowani, że pobiegłem zapytać go o informacje; wydawało mi się prawie, że to mój mąż. Zapytałem: „Czy znasz innych oficerów, kogoś o nazwisku Adamski?” Powiedział mi, że żołnierze, których zabrano do Rustowa, zniknęli. Odszukałem moją przyjaciółkę Tokarzewską, była córką brata generała Tokarzewskiego, który pochodził z Polski. Powiedział nam, gdzie się zatrzymać, więc poszedłem z nią i jej córką. Droga była taka błotnista i gruba. Zatrzymaliśmy się w tym miejscu przez kilka tygodni, a stamtąd wysłano nas nad Morze Aralskie, w okolice rzeki Syr-Darya, czyli rzeki życia. Tutaj wsadzono nas na barkę do Nukus, na południe od Morza Aralskiego.

Podróż trwała trzy tygodnie i było bardzo zimno. Aby przejść do toalety, ludzie musieli stać na skraju barki. Było dużo lodu i wiele dzieci wymknęło się do rzeki i zginęło. Z Nukusa do Uzbekistanu było 100 kilometrów. Wiele osób zostało tam zabranych przez wielbłądy, ale moja córka i ja pojechaliśmy wozem z inną kobietą i jej córką. Tutaj pracowaliśmy na bardzo urodzajnej ziemi. Uprawialiśmy djugarę, ziarno, które trzeba było zmielić. Pewnego dnia ta druga kobieta przyszła krzycząc: „Przyszli zabrać nas do domu!”. Jej mąż ją znalazł. Płakałam, bałam się i modliłam, bo bez jego pomocy musiałbym tam zostać. Powiedział: „Ty też przyjdziesz jako siostra mojej żony. W tej chwili nie oglądają dokumentów ”. Nie był oficerem, ale miał pod sobą kilka żołnierzy. Zapłaciłem mu, dając mu buty mojego męża. W ten sposób opuściłem Rosję.

Afryka

Osada Kidugala znajdowała się w Tanganice, niedaleko granicy z Nyasaland. Królikowski (1983) szacuje, że w tej osadzie przebywało około 1000 Polaków. Stanisława Jutrzenka-Trzebiatowski (Adamska) z wielką przyjemnością wspomina swój czas.

Kiedy przybyłam, spodziewałam się, że ziemia będzie czarna, ale ziemia nie jest czarna, ludzie są czarni. Kiedy po raz pierwszy przybyliśmy do Afryki, powiedziano nam, że możemy pojechać do Tengeru, Ifundy, Masindi lub Kidugali. Myślałam o tych nazwach. Najwyższym miejscem była Kidugala, jakieś 2500 metrów nad poziomem morza, było chłodniej i podobała mi się nazwa. W maju i czerwcu było tam dość chłodno. Tam nam się podobało i myślę, że to był najlepszy obóz. Był mały, inny niż inne obozy i czuliśmy się jak jedna wielka rodzina. Mieszkaliśmy razem w dużych grupach, a polski ksiądz Maciaszek pomagał w utrzymaniu wsi w dobrym nastroju. Było tam dużo dzieci, więc była szkoła średnia, w której uczyłam języka polskiego i geografii oraz byłam zajęta harcerzami i przewodniczkami. To był dobry czas, ponieważ po pobycie w Rosji zaczęliśmy czuć się wolni. Mieliśmy bardzo dobrego kwatermistrza, który nauczył nas trochę angielskiego. Nigdy nie myśleliśmy, że kiedykolwiek będziemy potrzebować tego języka!

Australia

Maria Sosnowska wspominała, jak ciężko było jej pierwsze lata w Australii. W Afryce Wschodniej była otoczona przez rodaków w „małej Polsce”, ale w Australii „czuła się oderwana od Polski. Wtedy dotarło do mnie, że nie ma powrotu. Jednym z powodów, dla których załamałem się wkrótce po przyjeździe, było to, że było to dla mnie takie dziwne ”. Inne kobiety miały nadzieję, że będą mogły wrócić do pracy, do której zostały przeszkolone. Stanisława Jutrzenka-Trzebiatowska (Adamska) spędziła sześć ciężkich miesięcy na nauce języka angielskiego.

Mając nadzieję, że znajdę pracę jako nauczycielka, ponieważ mam dobre dokumenty i dobre referencje. Ale powiedziano mi, żebym nie miał zbyt wielkich nadziei, ponieważ Australijczycy są bardzo zazdrośni i bardzo trudno byłoby znaleźć pracę jako nauczyciel. I to była prawda. Po sześciu miesiącach stwierdziłam, że mam bardzo małe szanse. Spodziewali się, że będę pracować na dwuletnim kontrakcie. Niewiele wiedziałem o szpitalach, ale ktoś powiedział mi, że w szpitalnych kuchniach jest praca, więc trzech z nas poszło do Royal Perth Hospital. Pracowałam tam przez wiele lat z mamą Mietki Gruszki, Marią Szuster-Nowak.

Stanisława Jutrzenka-Trzebiatowska (Adamska) zmarła w 2003 roku. Jej córka Danuta wyszła za mąż i obecnie mieszka w Perth w Australii.